powrót na    strona główna   Krystyna (Kika) Wiszniewska

 

Krystyna (Kika) Wiszniewska

LIST DO PANI REDAKTOR

(WSPOMNIENIA)

 

 

(opracowanie na podstawie rękopisów – Piotr Wiaderny, Łódź 2000)

 

Łódź, 12.07.2000

 

Wielce Szanowna Pani Redaktor!

 

         Jak już Pani wie z naszej rozmowy telefonicznej w sobotę 25 marca, a jeszcze przedtem z informacji, które “rodowita Polka” zatrudniona w DPA, pani Jolanta Kuś, zgodziła się Pani przekazać, jestem Pani “fanką” od co najmniej dziesięciu lat. Zauroczyła mnie Pani już wtedy, gdy w końcowych latach PRL-u na co tygodniowych wtorkowych konferencjach prasowych u redaktora Jerzego Urbana, rzecznika prasowego ówczesnego rządu, zadawała mu Pani dziesiątki wnikliwych pytań operując swoją cudowną, bogatą polszczyzną ubarwioną niemieckim akcentem. W tym miejscu chciałam zaznaczyć, że ten akcent stanowi jeden z elementów składających się na urok Pani osobowości. Weźmy taką Eleni - jest to pół-Greczynka, pół-Polka, mówiąca po polsku bez żadnych “naleciałości” mimo, że jest piękną kobietą i dobrą śpiewaczką - jest w moich oczach osobowością mniej wybitną i interesującą niż Pani. Zresztą redaktor Jerzy Urban też się na Pani poznał, bo pamiętam taką scenę (notabene oglądaną przeze mnie w okienku telewizora), że pocałował Panią w rękę dziękując za żywy udział i w związku z tym przyczynienie się do uatrakcyjnienia którejś tam z rzędu jego konferencji prasowej. Przypominam sobie np. jak dopytywała się Pani o okoliczności śmierci trzech księży: Niedzielaka, Zycha, Suchowolca. Była Pani równie aktywna jak redaktor Bernard Margueritte, którego sytuacja rodzinna była podobna do sytuacji Pani (ożeniony z Polką mieszkał wraz z żoną i dziećmi w willi swego teścia). Ale i w tym zestawieniu stanowiła Pani dla mnie postać ciekawszą. Tyle o samych konferencjach, które oglądałam oczywiście w okienku TV w moim domu w Łodzi. Byłam już wtedy emerytką, sędzią w stanie spoczynku i miałam wówczas malutką “ryntę” podobną do innych “rynt” biednych polskich emerytów. Dopiero od 1 stycznia 1998 roku wskutek znowelizowania latem 1997 roku “Ustawy o ustroju sądów powszechnych” podniesiono status materialny i socjalny sędziów w stanie spoczynku. Mam zatem obecnie niezłą sytuację finansową. Pobieram bowiem całkiem godziwe jak na moje potrzeby „uposażenie”. Toteż w tych latach PRL-owskich i początkowych “solidarnościowych” rozpoczętych obradami Okrągłego Stołu nie mogłam rozwinąć skrzydeł: jeździć, płacić za hotele, telefony, sekretarki itp. Dlatego aktywację moich wspomnień odłożyłam na lepsze czasy. Bo ja - tracąc status sędziego orzekającego, a nosząc jedynie tytuł sędziego w stanie spoczynku, nie poparty żadnymi apanażami wyróżniającymi mnie z grona rencistów i emerytów, ślubowałam Matce Boskiej Częstochowskiej, że nie będę spisywać żadnych pamiętników, zbeletryzowanych wspomnień i w ogóle żadnych powieści, opowiadań, nowel, felietonów, esejów, wierszy, nazywanych niekiedy poezją itp. W tym ślubowaniu wyraźnie zaznaczyłam, że będę pisać wyłącznie listy i wolno mi to robić bez naruszania tego ślubowania.. Bo przecież bez prowadzenia korespondencji człowiek mający rodzinę i liczne grono znajomych egzystować nie może. Byłby okrzyczany zwykłym chamem, gdyby nie przysyłał bliskim sobie ludziom życzeń świątecznych, imieninowych itp. Mimo mojego bardzo skromnego statusu finansowego w końcowych latach PRL-u Pani osoba zafascynowała mnie na tyle, że przedsięwzięłam pewne kroki, by uzyskać Pani adres i numer telefonu. Utrzymując się wówczas głównie z prac zleconych (maszynopisania) nie miałam wtedy czasu od razu się z Panią skontaktować. Gdy wreszcie ze zdobytego numeru telefonu skorzystałam z ust Pani córki, która mówiła nieskazitelną polszczyzną bez żadnego obcego akcentu, usłyszałam wtedy takie słowa: “Mamusia pojechała do RFN-u na parę miesięcy i my też tam jedziemy jak tylko się zaczną wakacje”. (“My” - to znaczy domyśliłam się Pani dwujęzyczne dzieci). Niestety wkrótce po tym telefonie uległam wypadkowi: złamanie szyjki lewej kości udowej - czyli jest to uszkodzenie biodra wymagające wszczepienia endoprotezy sporządzonej z jakiegoś dobrego metalu (polistyrenu? tytanu, czy czegoś takiego równie cennego). Nastały trudne dla mnie dni: szpital, operacja, długotrwała rehabilitacja. Pociągnęło to za sobą wysokie koszty, które musiałam pokryć mimo mojej niskiej, a przecież “normalnej” w Polsce emerytury oscylującej w granicach tysiąca złotych. Te kłopoty tak mnie przytłoczyły, że marzenia o kontakcie z Panią musiały usunąć się na plan dalszy.

         Ach przepraszam, przecież ja nawet nie wspomniałam o tym co mnie tak w Pani zafascynowało. Bo przecież sam atrakcyjny udział Pani w konferencjach prasowych stanowił tylko ułamek Pani faktycznych możliwości i nie zmobilizowałby mnie do dalszych moich działań. Zafascynowała mnie ta historia o lotnikach: polskim bohaterskim i niemieckim ocalonym dzięki koleżeńsko-braterskim odczuciom człowieka tej samej profesji, choć innej narodowości. To przecież Pani skontaktowała ze sobą tych dwoje ludzi, których los zetknął ze sobą w pierwszej godzinie trwania II wojny światowej (to znaczy około godziny 5 rano dnia 1 września 1939 roku). Przecież opowieść o tej historii musiałam przeczytać w prasie polskiej, bo niemieckiej nie czytywałam, aczkolwiek dość dobrze znam ten język, swobodna lektura i konwersacja sprawiają mi jednak trudności; mogę się porozumiewać, zrozumieć to, co niemieckojęzyczny człowiek do mnie mówi i ze słownikiem przeczytać wybrany fragment prasy, czy książki. Czyli jest to znajomość języka, którą oceniam żartobliwie na 49 %. . Niestety nie pamiętam ani kiedy, ani w jakim tytule prasowym zetknęłam się z tą historią. Ale Pani na pewno będzie to wiedziała: opisana w tym artykule scena wydała mi się wprost “fantastyczna” i głęboko poruszająca. Noszę ją w sercu przez cały czas od tamtej pory do dziś, czyli przez dziesięć lat: ten kościół niemiecki (Kirche), ta żona i dzieci powołane do życia, dzięki bohaterskiemu i koleżeńskiemu zachowaniu lotnika Polaka, ten długi czerwony dywan, a w ławkach żołnierze i oficerowie Bundeswehry wyprężeni na baczność i salutujący “jakiemuś tam” cywilowi polskiemu. A On idzie sobie powoli w kierunku ołtarza... To Pani odnalazła tych dwoje ludzi, sprawiła, że nawiązali kontakt (byli wszak wtedy już po wymianie korespondencji). Ciekawa jestem, jak wielu niemieckich “paparazzich” zaprosiła Pani do utrwalenia na zdjęciach fotograficznych tej sceny? To przecież aż prosi się o sfilmowanie i może naprawdę będzie sfilmowane. Prawda Pani Redaktor? Czy nie będzie Pani stawiała wielu oporów, gdy mój kuzyn Tomasz Wiszniewski poprosi Panią o zgodę na sfilmowanie tej historii w ustalonej przez oboje Państwa formie? Temat jest przecież w obecnym czasie “pojednania polsko -  niemieckiego” bardzo aktualny i myślę, że znajdzie sponsorów. Powszechnie mówi się o pojednaniu polsko - niemieckim od czasu pamiętnego uścisku (niedźwiedziego uścisku) Tadeusza Mazowieckiego i Helmutha Kohla w Krzyżowej. Ten temat jest w obecnym momencie dziejowym aż gorący. W połowie marca br. w porannych wiadomościach radiowych słyszałam o składaniu wieńców na grobach żołnierzy. Jak zwykle żołnierzy polskich. Cieszę się że również, po pewnej przerwie, żołnierzy rosyjskich. Ale nagle nowość - również na grobach oficerów niemieckich! Otóż odnaleziono grób lotników niemieckich (Luftwaffe), którzy zostali zestrzeleni i zginęli we wraku swojego samolotu. Przecież na Boga! nie teraz, ale w czasie II wojny. I nagle dopiero teraz sobie o nich przypomniano?! A to przecież również byli ludzie mający swoje rodziny i życie osobiste.

         Myślę, że ten temat lotniczy może chwycić; cieszyłabym się gdyby wszystko poszło gładko: gdyby Pani się zgodziła, gdyby Tomek, który już się w zasadzie zdecydował, miał czas. Wiadomo mi, że obecnie realizuje film na jeszcze aktualniejszy temat (o Czeczenii), a przecież ma jeszcze nie dokończone, a obwarowane umowami i kontraktami zobowiązania hollywoodzkie: dostał I nagrodę w konkursie na najlepszy scenariusz napisany po angielsku, przez ludzi dla których nie jest on językiem ojczystym, czyli wykluczeni z niego byli Amerykanie, Kanadyjczycy, Anglicy itp. Natomiast mogli w nim brać udział Azjaci, Europejczycy itp.

***

         Ale koniec z tematem lotniczym. Wspomniana wyżej historia poruszyła mnie nie tylko przez swój własny dramatyzm, ale dlatego, że ja przeżyłam “coś w podobie”. (Mam nadzieję, że Pani, znająca tak doskonale wszystkie niuanse języka polskiego, zna to gwarowe wyrażenie). Otóż ja przeżyłam podobną historię. Tym razem jednak sytuacja była odwrotna. To Niemiec udzielił mi pomocy a może nawet ocalił mi życie. Ja byłam dwudziestoletnią zastraszoną dziewczyną, chorowitą i ułomną Polką przebywającą na przymusowych robotach w Niemczech; on mniej więcej czterdziestoletnim lekko szpakowatym mężczyzną w brązowym mundurze partyjnym z okazałą, wyeksponowaną na lewym ramieniu swastyką (ale dziwo - nie jasnowłosym, ale ciemnowłosym, w typie Gregory Pecka, ale przystojniejszym od niego i Clarka Gable’a razem wziętych; jednym słowem Archanioł Gabriel w przebraniu, które założył dla niepoznaki). Ale na Boga, niechże się Pani nie obawia, że ja to mówię na serio. Nie wierzę w diabły i anioły i dobrze wiem, że to był po prostu dobry i wrażliwy człowiek mimo, iż należący do NSDAP i zajmujący tam zapewne eksponowane stanowisko, które uchroniło go przed pójściem na front wschodni.

XXX

         A zaczęło się tak:

         Urodziłam się dnia 8 października 1919 roku. Maturę otrzymałam w czerwcu 1937 roku. W czasie od października 1937 roku do czerwca 1939 roku (będąc mieszkanką Łodzi) przebywałam w Warszawie na studiach prawniczych. Zaliczyłam przed wojną dwa lata owych studiów. Wojna wybuchła we wrześniu 1939 roku, gdy nie miałam jeszcze ukończonych dwudziestu lat (ukończyłam je dopiero 8.X.1939 r., czyli 39 dni byłam jeszcze 19-latką).

         Przez pierwsze trzynaście lat mojego życia mieszkałam z rodzicami. Matka mnie oszczędzała, gdyż byłam chorowita i ułomna (skrzywienie kręgosłupa - prawostronna skolioza trzeciego stopnia na odcinku lędźwiowym). Nabawiłam się tej ułomności w siódmym roku życia niepotrzebnie nosząc teczkę (z książkami i przyborami szkolnymi) zamiast tornistra. Rodzice chcieli powierzać tę czynność służącym, ale one odchodziły z różnorakich powodów. Jedna została wyrzucona, gdyż okradła rodziców, druga spaliła niechcący precjoza matki (kolczyki, pierścionki, obrączki owinięte w niepozorny papierek). Inne wychodziły za mąż przeważnie za strażaków lub policjantów niższej rangi. Te przerwy w opiece nade mną wystarczyły do skrzywienia mojego kręgosłupa, gdyż kręgosłup siedmioletniego dziecka nie jest przystosowany do noszenia w jednej ręce ciężaru choćby przez jeden dzień. Gdy miałam trzynaście lat matka zmarła. Ojciec opiekę nade mną powierzał kolejno ciotkom, które były siostrami matki. I wtedy zaczął się mój dramat. Te “złe” ciotki strasznie mnie “krzywdziły”. Na przykład jedna kazała mi cerować... moje własne pończochy. Druga - zamiatać... mój własny pokój. Skarżyłam się ojcu na te “jędze”. Ojciec interweniował, prosząc ciotki o zostawienie mnie w spokoju, bo matka tak mnie przyzwyczaiła. A przecież ojciec płacił im za utrzymywanie mnie i sprawowanie opieki nade mną, więc w końcu machnęły ręką i dały mi “święty” spokój - spokój od wszelkich obowiązków domowych. Później przebywałam w Warszawie, gdzie studiowałam i mieszkałam przez pierwszy rok studiów w internacie Sióstr Zmartwychwstanek przy ulicy Mokotowskiej 55 A, a przez drugi rok studiów w Żeńskim Domu Akademickim przy ulicy Górnośląskiej. Dopiero w tymże domu akademickim znalazłam upodobanie w sporządzaniu posiłków dla siebie i innych ludzi (koleżanek) i również nie miałam żadnych obowiązków prócz nauki. Pamiętam zbiorowe smażenie naleśników okraszone śmiechem i dowcipami. Jedna z koleżanek w “sztambuchu”, który jest w moim posiadaniu do dnia dzisiejszego, wpisała mi taki oto wierszyk: “Z tobą marzyć, z tobą gwarzyć, z tobą naleśniki smażyć”. Mimo tych naleśników wojna zastała mnie zupełnie nieprzygotowaną do normalnego życia.

         Wakacje spędzałam u kuzyna Józefa Wiszniewskiego (Józika), który był administratorem dóbr hrabiów Raczyńskich, a przedtem hrabiów Kwileckich: Edwarda, który był ambasadorem w Wielkiej Brytanii i Rogera, który był ambasadorem w Rumunii. Obydwaj hrabiowie zrobili bardzo wiele dobrego dla Polaków: uchodźców, uciekinierów i żołnierzy walczących podczas II wojny światowej i po wojnie dla tej samej kategorii ludzi na Zachodzie. Dwór znajdował się w Jeżewie kilkanaście kilometrów od słynnego Rogalina (sławne dęby, muzealne zbiory arcydzieł, obrazów pędzla wybitnych malarzy z wielu epok). Hrabiowie przebywali za granicą, a mój kuzyn był tam przed wojną “udzielnym księciem” z dworem, pokojówkami, służbą, guwernantkami, damami do towarzystwa itd., itp., a także wsią znajdującą się za murem. Był to pierwszy MUR, o który zdarzyło mi się w życiu otrzeć, boleśnie kontemplując jego znaczenie. Za tym murem znajdowała się wieś zaludniona “hołotą” wiejską. Gdy wdrapywałam się na mur lub zaglądałam przez dziurę widziałam całe “tabuny” dzieciaków - blondasków.

***

         Wojna spadła na mnie niespodziewanie początkowo nie czyniąc w moim życiu większych spustoszeń. Zastała mnie całkowicie nieprzygotowaną do życia “kobiety pracującej”. Mój ojciec w grudniu 1939 roku żeni się z tą “miłą panią”, która przedtem przez wiele lat zabiegała o moje względy, przypodchlebiała mi się, prosiła bym przyszła do niej razem z tatusiem. Mówiła, że ugotuje coś smacznego i pogramy razem w karty. Nawet często pytałam wtedy ojca, dlaczego nie żeni się z tą “miłą panią”. I oto nagle ta “miła pani”, Marta primo voto Prokop, z domu Biernaciak vel Biernacka, została moją macochą i nagle diametralnie zmieniła się. Dziwiło mnie, że ta kobieta w ogóle czegoś ode mnie chciała, czegoś wymagała. Okazało się przy tym, że jest strasznie apodyktyczna, czego przedtem nie okazywała i co przede mną ukrywała. Przyznaję teraz bezstronnie, że i sytuacja polityczna na świecie “nieco” się zmieniła, ale ja tego jakby nie zauważałam. Marta pracowała, to znaczy handlowała, czyli utrzymywała nas i robiła wszystko w domu. Ojciec nie pracował. Przecież nie mógł podczas wojny wykonywać takiej pracy, jaką miał przed wojną, czyli naczelnika Urzędu Pocztowo-Telegraficznego oraz wiele piszącego i publikującego literata (uprawiał twórczość dla dzieci). Poza tym po powrocie ze swych wojennych peregrynacji wpadł w depresję i załamał się psychicznie. We wrześniu 1939 roku dotarł swoim ambulansem pocztowym aż do Kowla, gdzie miał rodzinę: brata Romana i jego żonę Zofię. Zgromadziło się u nich oprócz mieszkańców Kowla: Romana Wiśniewskiego i jego ciężarnej żony Zofii (bratanicy Romana, która była córką jego najstarszego brata Aleksego - byli jednak ślubnym małżeństwem związanym stuła w kościele, na co otrzymali dyspensę papieską), osiemnaście osób z rodziny. Roman był bohaterem wojny bolszewickiej, podczas której stracił prawą rękę od ramienia. Oboje byli osadnikami wojskowymi i nauczycielami. Z tego tytułu otrzymali jednopiętrowy domek. W tym domu zgromadziło się zatem siedemnaście osób z rodziny (oprócz ojca, ojciec był osiemnasty), licząc na to, że “Niemcy tak daleko nie zajdą”. Nikt nie przypuszczał, że nastąpi inwazja z drugiej strony. Dla tych dwudziestu osób ojciec stał w kolejce po chleb, podczas gdy wokół z góry spadały bomby (nie wiem niemieckie czy sowieckie - jedne i drugie zabijały). Ojciec wrócił stamtąd bez niczego “goły i bosy” to znaczy obdarty, w złachanych butach, bez walizki z rzeczami, które wziął ze sobą na tę wyprawę (pamiętam jak mu je pakowałam; pamiętam śliczne włochate ręczniki frotte niebieski i łososiowy, których było mi żal najwięcej). Był załamany przeżyciami oraz tym, że utracił status naczelnika -zwierzchnika wielu urzędników, niższej kategorii pracowników administracyjnych oraz literata zaprzyjaźnionego z gronem łódzkich a nawet warszawskich literatów; pamiętam na przykład panią Buyno-Arztową, panią Janinę Porazińską i inne panie piszące dla dzieci. Marta przygarnęła go chętnie. Znalazł się na utrzymaniu “swojej kobiety” - Marty, która była przecież prócz tego matką 13-letniego chłopca - Tadeusza Prokopa, syna z poprzedniego małżeństwa. Marta handlowała wszystkim: od cebuli do brylantów, utrzymywała nas i robiła wszystko w domu. Mówiła do mojego ojca “Lutuś, przecież ona musi coś robić”. A mój ojciec był wtedy w depresji i te słowa nie były w stanie zmobilizować go do znalezienia mi jakiejś pracy na mieście. Zerwał wtedy kontakty z kolegami z pracy, ze Związku Literatów Polskich oraz z Klubu Szachowego, bo muszę wspomnieć, że ojciec zdobywał niezłe lokaty wśród mistrzów szachowych. Wszyscy się porozjeżdżali. W “naszym” maleńkim mieszkaniu składającym się z jednego pokoju, w którym stało olbrzymie łóżko małżeńskie, moje łóżko przywiezione od cioci Kazi, stół, dwupalnikowa kuchenka (nie pamiętam czy gazowa, czy elektryczna) znajdowała się za przepierzeniem z mebli, mała kanapka; kran był na korytarzu; ubikacja na podwórzu, czyli „komfort znajdował się w ogródku”; mieszkaliśmy we czwórkę: świeżo poślubione małżeństwo, 13-letni chłopak i ja. Ojciec widział absurdalność tej sytuacji. Ja jednak jej nie dostrzegałam. Po prostu uczyłam się do egzaminu poprawkowego z prawa państwowego, nie dostrzegając, że nie ma już uniwersytetu. “Październik mija, a egzaminu nie ma. Ach pewnie rozpoczną rok w późniejszym terminie” - myślałam. Poza tym miałam bardzo interesujące książki, które zaczęłam czytać, między innymi “Człowiek - istota nieznana”, “Nil” i inne. Jedna z nich bardzo mnie zainteresowała i postanowiłam napisać list do jej autora Careya - chyba Amerykanina. Pisałam list po polsku z myślą, że później przetłumaczę go na język angielski. Ojciec powiedział, żebym zaczęła uczyć się gotować od Marty, że na pewno mi się to w życiu przyda. Marta rzeczywiście umiała bardzo dobrze gotować jednak niczego, mimo moich początkowo szczerych chęci, mnie nie nauczyła. Próbowałam się uczyć, ale Marta krzyczała na mnie tak, że odmówiłam uczenia się od niej, gdyż nie mogłam pozwolić na to by ta osoba mnie źle traktowała. Wróciłam do swojego czytania książek. Dawałam się obsługiwać tak jak zawsze. Wtedy nie rozumiałam, że Marta pracowała ponad siły: utrzymywała nas i prowadziła dom, a ja jej w niczym nie pomagałam. Teraz to rozumiem. Jednak wtedy byłam dziewczyną przyzwyczajoną do tego, że się mnie obsługuje i nie muszę nic robić. Pamiętam jak ojciec wysłał mnie pod wpływem nalegań Marty, bym “coś robiła” do sklepu i polecił mi wykupić żywność dla całej rodziny na kartki. Wróciłam wtedy do domu i powiedziałam do ojca: “Tato, tam jest dwukilometrowa kolejka. Ja nie będę w niej stać. Wolę nic nie jeść” I kładłam się na kanapkę, bo moje łóżko Marta kazała przykrywać koronkowymi kapami. Marta jednak dawała mi jeść. Pewnego dnia po dłuższej nieobecności w domu (kiedy szczęśliwa, że jej nie ma, mogłam słać swoje łóżko po studencku - z kołdry robiłam wałek, z poduszki podgłówek i mogłam leżeć wygodnie) wpadła z krzykiem zdyszana do domu w rozchełstanym i podartym ubraniu wołając, że “goniło ją gestapo”. Później domyśliłam się, że nie było to żadne gestapo tylko żandarmi, a może straż kolejowa. Marta z narażeniem życia zdobywała dla nas jedzenie, zwoziła golonki, kiełbasy, słoniny. Po tym zdarzeniu Marta postanowiła, że wyjedziemy na wieś do jej rodziny. Byliśmy tam do pierwszych dni lipca 1940 roku. Co prawda były tam lepsze warunki mieszkaniowe i więcej jedzenia, łatwiej też było je zdobyć. Mnie już nie goniono do pracy. Marta pomagała swojej rodzinie w pracy. Ojciec, ja i syn Marty nic nie robiliśmy. Mężczyźni mieli się wziąć do roboty w żniwa, które jeszcze nie nadeszły. Ja się do tego nie paliłam. Jednak wszystkie te plany różnych osób i tak spaliły na panewce, gdyż zaczęły się wysiedlenia. Mieszkańców wsi wywożono, a na ich miejsce osadzono “Baltendojtczów” (Baltendeutsche - byli to rodowici Niemcy z obszarów Litwy, Łotwy i Estonii). W pierwszych dniach lipca 1940 roku wróciliśmy zatem do Łodzi. Teraz już sama zrozumiałam, że ta sytuacja “patowa” nie może dalej trwać. Marta patrzyła na mnie wrogo, ojciec wyczekująco. Tadek miał swoje sprawy (kopanie piłki na podwórku). 5 lipca udałam się zatem do Urzędu Zatrudnienia (Arbeitsamtu). Nie byłam tam sama. Do pracy zgłosiła się cała gromada Polek - Łodzianek. Przyjęto nas kulturalnie. Panie urzędniczki - Niemki siedziały przy stolikach, przepytywały nas po kolei, indywidualnie pytając każdą z osobna, co każda z nas umie. Czekając w kolejce słyszałam fragment jednej rozmowy, który mnie zastanowił. Jedna z dziewczyn została zapytana: “Sprechen Się deutsch?” Nein, ich spreche nicht deutsch, aber meine Schwester ...(coś tam, coś tam). Wtedy została skierowana do stolika pani, która przydzielała pracę w Łodzi. “Acha” - pomyślałam - “wystarczy, że jej siostra mówi po niemiecku i dano jej pracę w Łodzi. Szkoda, że moja siostra cioteczna Baśka Millauerówna nie mówi po niemiecku”. Nie miałam rodzonej siostry (wychowywałam się u wujostwa Millauerów razem z Baśką, młodszą ode mnie o pięć lat). Zakwalifikowano mnie wraz z całą grupą na wyjazd za dwa dni w Nieznane. Wróciłam do domu. Tata poczęstował mnie wtedy jagodami z mlekiem. “Jak on może częstować mnie jagodami z mlekiem, skoro ja za dwa dni wyjeżdżam w Nieznane” - myślałam. (A cóż on biedny mógł wtedy zrobić skoro wcześniej nie potrafił mi znaleźć pracy na miejscu)

         7 lipca 1940 roku rano stawiłam się zgodnie z „Befehlem” na Dworcu Kaliskim. Czekała tam duża grupa Polek. Nie wiedziałyśmy dokąd jedziemy. Wsiadłyśmy do pociągu i ruszyłyśmy. Dojechałyśmy do miasta, które nazywało się “Posen”. Dopiero po chwili zrozumiałam, że przecież to jest Poznań. Zaprowadzono nas do restauracji. Wtedy po raz pierwszy w życiu jadłam ryż z kiełbasą. Nigdy potem ani przedtem nie jadłam takiej potrawy. Grupa miała dwie, trzy przewodniczki - Niemki, które, jak mi się wydaje - nie strzegły nas zbyt uważnie. Jeżeli któraś z Polek chciałaby się oddalić i miała dokąd iść to chyba mogłaby to zrobić. Ja jednak nie miałam już w Poznaniu żadnych krewnych. Moi krewni z Wielkopolski gdzieś wyjechali. W Poznaniu czekałyśmy kilka godzin na połączenie, po czym ruszyłyśmy w dalszą drogę innym pociągiem. Mijałyśmy Jarocin i Ostrów Wielkopolski. Nazwy nie były jeszcze zmienione. Przecież był to ten sam Jarocin, który mijaliśmy z ojcem, gdy jechaliśmy na wakacje do Jeżewa do Józika. Wyglądałam przez okno i rozglądałam się czy zobaczę jakąś znajomą twarz z majątku. Lecz nikogo nie było. Widziałam tylko samych Niemców. “Skąd oni się tu wszyscy wzięli?”- myślałam. Siadam. Słyszę, że jedna z dziewczyn rozmawia z jedną z przewodniczek po niemiecku.

- “Skąd znasz niemiecki?” - zapytałam.

- “Wszystko jedno skąd” - odpowiedziała.

- “Jedziesz mimo to, że znasz niemiecki?” - pytam.

- “Tak, bo jestem Polką”- mówi.

- “Przy rekrutacji widziałam Polkę, której siostra znała niemiecki i to wystarczyło, by dano jej pracę w Łodzi”.

- “Głupstwa gadasz. Ona musiała być Niemką”.

Zainteresowałam się swoją rozmówczynią. Zapytałam:

- “Jak masz na imię?”.

- “Anamarie”- odparła.

- “A co to znowu za imię?”.

- “No zwyczajnie Anna - Maria, ale chcę, by w Niemczech nazywano mnie Anamarie”.

(Zauważyłam ten zwyczaj również u innych Polek. W Herringsdorfie w naszym baraku była rodowita Polka Jadzia, która kazała mówić na siebie “Hajdi” [Heidi]). Po tej rozmowie zasnęłam, ale czułam, że pociąg idzie kilka godzin. Gdy rano otworzyłam oczy zauważyłam, że pociąg stoi na stacji o nazwie Sttetin. Był wczesny ranek dnia 9 lipca 1940 roku. I tak zaczęła się moja “przygoda” z robotami przymusowymi w III Rzeszy.

***

         Miałam tam trzy posady.

I.    Praca w pensjonacie “Germania” znajdującym się w miejscowości kuracyjnej Bansin. Była to miejscowość leżąca kilka kilometrów za Herringsdorfem. Gdy w latach powojennych jeździłam do  sanatoriów w Świnoujściu (a był to okres po 1970 roku, kiedy wolno było na stempel w dowodzie osobistym odwiedzać miejscowości przygraniczne), pierwszą miejscowością, którą mijałam był Ahlbeck (tam nie wysiadałam, gdyż nie miałam tam żadnych wspomnień), drugą był Herringsdorf (gdzie wysiadałam najczęściej ponieważ miałam stamtąd najlepsze wspomnienia, chociaż byłam tam tylko przez cztery miesiące); dalszą miejscowością był Bansin, gdzie byłam tylko raz by rzucić okiem na pensjonat “Germania”. W pensjonacie “Germania” pracowałam od 9 lipca do 7 września 1940 roku.

II. Praca w pensjonacie “Hubertus” w Swinemünde (dzisiejsze polskie Świnoujście). Pracowałam tam od 8 września 1940 roku do 9 czerwca 1941 roku.

III.Praca w wytwórni koszy w Heringsdorfie od 10 czerwca do 8 października 1941 roku.

Załącznik nr 1: Formularz wypełniony przeze mnie 17 kwietnia 1991 roku, skierowany do Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę.

***

Załącznik nr 2: Opinia wystawiona przez właściciela pensjonatu “Germania” pana Heinricha Franka z dnia 7 września 1940 roku. Zauważył, że byłam słabowita (schwachlich), nie znałam się na tego typu pracy (ihr die Arbeit fremd war); słusznie również zauważył, że byłam uczciwa (stets ehrlich) natomiast jego ocena moich pozostałych walorów nieco mija się z prawdą.

         Jakkolwiek z zaświadczenia wynika, że byłam grzeczna i pokorna - faktycznie buntować się nie   miało sensu, gdyż naraziłabym się w ten sposób na gorsze traktowanie, a może nawet na wyrzucenie mnie z pensjonatu „do Bauera”. “Bauerem” straszono nas - Polki, tak jak dzieci straszy się Babą Jagą. Gdy tylko coś nam nie wyszło mówiono: “Noch einmal so was, und du bist bei’m Bauer”. Byłam, więc “grzeczna”, ale co sobie myślałam, to myślałam. A oto wynik tego myślenia. Ułożyłam taką oto piosenkę (tekst poniżej).

           Był to lipiec, sierpień i początek września 1940 roku. Francja i Paryż padły w czerwcu 1940 roku. Do akcesu Stanów Zjednoczonych do wojny, czyli do dnia 7 grudnia 1941 roku (Pearl Harbour) brakowało jeszcze dużo czasu. Niemcy i Związek Radziecki łączyła przecież wówczas przyjaźń od pamiętnej chwili zawarcia w ostatnich, dwudziestych dniach sierpnia 1939 roku paktu Ribentrop-Mołotow i podpisania tajnej, załączonej do niej klauzuli. (Nie pamiętam już, którego dnia był podpisany pakt, a którego została podpisana dodatkowa klauzula).Anglia była w tym czasie rzeczywiście zupełnie osamotniona, ponadto realnie zagrożona inwazją hitlerowską. Bo przecież jedną z koncepcji Hitlera było uderzyć wtedy na Anglię. Koncepcja ta miała wielu zwolenników wśród niemieckich generałów.

         Ale trzeba było w coś wierzyć, więc wierzyło się w Anglię. Wierzyło się, że Anglia sama da radę zwyciężyć zwycięską III Rzeszę, zdobywającą wtedy jak taran wszystkie kraje. Pamiętam to codzienne zmywanie statków, porcelanowych naczyń. Talerze były rzeczywiście w dwa desenie. Ja jako pedantka próbowałam za wszelką cenę ułożyć w odrębne stosy wysuszone talerze w róże i w bławatki. Wtedy strofowano mnie: ”Kristine, nicht so viel sortieren”. No, bo rzeczywiście zaraz wszystko się wydawało na stoły do następnego posiłku.

Po tych wyjaśnieniach moja piosenka:

Był sobie kraj, co wojska miał

potężną morską flotę.

Lecz jego sąsiad popadł w szał

spłatał mu taką psotę.

Napadł jak zbój, zniszczył, że hej,

ograbił z majętności,

No i wygodzie służyć swej, Rozkazał tej ludności.

I od tej chwili Polki stały, bez ustanku pomywały,

133 filiżanki i 94 dzbanki, 402 talerze w kwiatki

w tym jedne w róże, inne zaś w bławatki,

sosjerek, kompotierek bez liku i stosy innego rodzaju nocników.

Lecz Polki wierzą, że Anglik - nawet sam -

poskromi German manię

I zrzuci wreszcie z milion bomb

A pierwszą na “Germanię”.

W tej by się chwili na kawały rozsypały

133 filiżanki i 94 dzbanki, 402 talerze w kwiatki

w tym jedne w róże, inne zaś w bławatki,

sosjerki, kompotierki bez liku i stosy innego rodzaju nocników.

[Słowa napisane do znanej melodii “O królewnie Lizelocie”, która potrafiła między innymi obsłużyć “pułk Mameluków z Afryki skwarnej i starozakonny oddział sanitarny...”]

 

Załącznik nr 3: Odbitki kserograficzne pozostałych autentycznych dokumentów wystawionych na moje nazwisko w ówczesnej III Rzeszy.

         W pensjonacie “Germania” w miejscowości Bansin my - Polki byłyśmy potrzebne jako “kisienhilferinen” (Küchenhilfe - pomoc kuchenna) tylko w miesiącach letnich, kiedy przyjeżdżali tam wczasowicze. Pensjonat “Germania” był dobrym miejscem pracy. Dobrze trafiłyśmy, bo nasz pensjonat przyjmował na lato stałych gości, którzy jedli w nim śniadania, obiady, kolacje. Inne Polki trafiły gorzej - do hoteli otwartych do 200 w nocy i musiały pracować aż do zamknięcia. Obierałam tam ziemniaki (obrałam tam “na oko” chyba z 15 ton).To oczywiście przesadne stwierdzenie, ale codziennie przez 2 miesiące obierałyśmy 3 wanny ziemniaków. Część z nich przeznaczano na obiad, a część zostawała w wodzie na następny dzień. Nożyk, którym obierałam ziemniaki przywiozłam ze sobą do Łodzi. Ślubowałam po powrocie, że w życiu nigdy więcej nie obiorę kartofla. I dotrzymałam słowa. Gotowałam i gotuję kartofle tylko w mundurkach.

         Oprócz obierania ziemniaków, moim drugim zadaniem było zmywanie porcelanowych naczyń. Pracy było dużo, ale byłyśmy we trzy: ja, Bronia Gapińska i Maria Bomba. Przypuszczam, że pan Frank, właściciel pensjonatu celowo „kupił” nas trzy na targu w Swinemünde - mnie ze skrzywieniem kręgosłupa (ze skoliozą), zezowatą Bronię i okropnie brzydką Marię, o twarzy, no że aż trudno to wyrazić, odpowiednią do swojego nazwiska. Po prostu bomba. Najlepiej ilustruje to zdjęcie nr 1. W przeciwieństwie do nas, kelnerki - pokojówki, które zatrudnił pan Frank, były pięknymi Niemkami.

 

 Fot.  nr 1:

Jedno z dwóch moich głównych zajęć w pensjonacie “Germania” w miejscowości Bansin na wyspie Uznam (wówczas „Kreis Usedom-Wolin”). Drugim zajęciem było zmywanie “statków”.

         Moje dwie koleżanki Polki pracowały ze mną i mieszkały ze mną w jednym pokoju. Pan Frank zgadzał się, by dwie z nas zmywały, a jedna w tym czasie miała wolne i szła na spacer. Maria była córką robotniczej rodziny z Widzewa. miała strasznie chamskie oblicze, pasujące do jej nazwiska. Bronia natomiast, była starszą siostrą mojej koleżanki szkolnej - Waćki (Wacławy). Waćka była śliczna, wesoła, rozflirtowana. Nie miała żadnych poglądów politycznych. Natomiast Bronia była skwaszona i ponura. Zdziwiło mnie, że uczyła się języka rosyjskiego a nie niemieckiego, którego znajomość w naszej sytuacji tak łatwo przecież było pogłębić. Twierdziła, że przyszłość należy do Związku Radzieckiego. Bronia została wcześniej zwolniona z pracy, gdyż wykryto u niej gruźlicę. Wyjaśniło się zatem, dlaczego była zawsze taka ponura. W Łodzi już po moim powrocie, widziałam się z nią dwa razy, potem umarła. Nie dożyła zatem wejścia Armii Radzieckiej, wspomaganej przez Polską Armię pod dowództwem generała Berlinga, do Łodzi. Umarła przed tak zwanym “wyzwoleniem”.

         Ogromnym powodem do dumy był dla mnie fakt, iż bardzo szybko przyswajałam sobie język niemiecki. Oczywiście miałam ze sobą słowniki i pożyczone szkolne podręczniki (w szkole uczyłam się bowiem francuskiego), ale najbardziej pomocny w nauce okazał się bezpośredni kontakt z językiem. A miałam go bardzo dużo. I tak na przykład pewnego razu usłyszałam polecenie, by iść do Frau Else i wziąć: “Ajme zu Szterke”. Nie rozumiałam o co chodzi, ale posłusznie udałam się do pani Else i powiedziałam: “Frau Else, Ajme zu Szterke”. Dostałam wiadro, do którego potem pracownica, która mnie po nie wysłała wlała krochmal. W ten sposób nauczyłam się, że “Ajme cu Szterke” (Eimer zur Stärke) to wiadro na krochmal.

Inną okazją do nauki stał się incydent z pończochami. Pan Frank kupił każdej z pokojówek niemieckich po dwie pary pończoch; pewnego razu przy obiedzie jedna z Niemek miała gołe nogi. Ładnie opalone, ale gołe nogi. Pan Frank wściekł się z tego powodu: “Haben Sie Strümpfe nicht bekommen?”. Zapytałam Niemek, co go tak rozzłościło. One pokazały mi na swoje nogi, że mają pończochy. I tak nauczyłam się kolejnego słowa - “Strümpfe”. Tak właśnie przez bezpośredni kontakt z żywym językiem, najszybciej można się go nauczyć. Po jakimś czasie zaczęłam nawet rymować np.: “Freilich der Besen ist gar nicht da gewesen” (kazano mi zamiatać, nauczyłam się przy tej okazji słowa “der Besen” - szczotka, miotła).

         Pisałam również wiersze i piosenki po polsku. Jedna z nich o porcelanowych statkach została przytoczona już wcześniej. A druga ma formę litanii. Litanii do Warszawy. bowiem nie tęskniłam do rodzinnej Łodzi, ale do Warszawy, w której studiowałam od X 1937 do VI 1939 roku. Oto tekst tej litanii, którą w rozmaitych konfiguracjach powtarzałam sobie w myślach przy zmywaniu:

Aleje Jerozolimskie tęsknię za wami,

Placu Zbawiciela mam cię przed oczami,

Aleje Ujazdowskie tęsknię za wami,

Placu Trzech Krzyży mam cię przed oczami.

Łazienki Królewskie tęsknie za wami,

Ogrodzie botaniczny mam cię przed oczami.

Wolo i Ochoto tęsknię za wami

Placu Wilsona mam cię przed oczami.

Litanię tę napisałam nie spodziewając się, że wkrótce wszystkie te miejsca legną w gruzach, w Powstaniu Warszawskim.

         Wspomniałam już o pięciu niemieckich pokojówkach i kelnerkach, które zatrudnił pan Frank. Pamiętam ich imiona: Inge, Elfriede, Else, Jenny i Emma. Najpiękniejsza z nich była Inge. Zaprzyjaźniłam się z tą Wiedenką. Obie byłyśmy inteligentkami, więc dużo nas łączyło. Ona pracowała w pensjonacie, jak wiele studentek, tylko przez okres letni, aby zarobić trochę pieniędzy. Pamiętam jak raz poszłyśmy, tylko we dwie, nad morze. Kąpałyśmy się o 2200, ona w kostiumie, ja w biustonoszu i w majtkach, bo nie byłam przygotowana na taką okoliczność, nie jechałam wszak na wakacje. Pewnego razu Inge zabrała mnie do kina. Pamiętam, że bohaterem filmu był muzyk. Jego teść chciał, by był on wyłącznie kompozytorem muzyki poważnej, a jemu marzyła się kariera muzyka rozrywkowego. Więc umiał grać jedną melodię na dwa sposoby: na poważnie, jako operę o Odyseuszu, a rozrywkowo.... jako “Traummusik”. Wykonawca - Odyseusz śpiewał “iii tako...”, a wykonawczyni melodii rozrywkowej śpiewała “Traummusik”. Gdy wróciłam do Łodzi, a wojna jeszcze trwała, korespondowałyśmy ze sobą nadal. Pisała, że chodzi w Wiedniu do operetki (“ich finde alle Operetten von Franz Lehar sehr schön”). Nie wiem jak potoczyły się jej losy po wojnie, bo już się nie odezwała. Koniec wojny zwichnął chyba jej losy, bo gdyby napisała na mój stary adres, list by doszedł.

         Gdy na drugi rok byłam już w “Hubertusie” w Świnoujściu, dowiedziałam się, w którym pensjonacie pracuje Inge Prade. Nie pamiętam już czy było to w Albecku, w Heringsdorfie, czy w Bansinie. Wszystkie te miejscowości łączyła wówczas, nie taka znowu długa Strandpromenade. A co to było dla młodej dziewczyny, mającej wolne popołudnie, przelecieć 15 kilometrów. Poszłam tam i zapytano mnie niechętnie: “Was wollen Się von Inge Prade?”, odrzekłam “Das ist meine Freundin”, pytająca spojrzała wrogo na moje “P” i powiedziała zdziwiona “Inge Prade doch nicht!”. Odpowiedziałam patrząc jej w oczy: “Doch!”. I zawołano Inge. Mówiła mi, że w tym pensjonacie nie jest jej tak dobrze jak w “Germanii”, bo hotel pracuje do 200 nad ranem i niestety nie może wyrwać się wcześniej, iść na spacer. Nie będziemy, więc mogły się widywać.

         Po jakimś miesiącu mojego pobytu w “Germanii” przyjechał na urlop z wojska syn młodej pani Frank (czyli syn właściciela starszego pana Heinricha). I w tej sytuacji jeszcze raz mogłam się wykazać moją znajomością języka niemieckiego, z wszystkimi jego niuansami. Młody pan Frank zaczepił mnie gdzieś na terenie hotelu i zapytał: “Ach, Sie sind Polin. Stettin wollen Sie besetzen?!”. A ja patrząc mu bezczelnie w oczy odpowiedziałam: “Es ist aber noch nicht Abend”. Miałam jakieś przeczucie, że to będzie polskie miasto. Zapytał wtedy (dokładnie nie pamiętam jakimi słowami), co mam na myśli. A ja z niewinną miną odpowiedziałam: “Nichts, nichts. Es ist aber noch nicht Abend. Und nur abends habe ich etwas Zeit. Und jetzt muss ich arbeiten, ich muss zu meiner Arbeit gehen”. Odwróciłam się na pięcie i odeszłam bardzo z siebie zadowolona, że już po miesiącu pobytu w Niemczech, znałam język na tyle, by móc czynić takie aluzje. Jestem pewna, że młody pan Frank zrozumiał doskonale, co miałam na myśli.

         Czasem zwierzchnicy kierowali mnie do jeszcze innej roboty - czyszczenia ryżową szczotką korytarzy prowadzących do pokoi gości. Uważali to za szczególny zaszczyt dla nas, gdyż z reguły pilnowali byśmy, my - Polki, nie miały kontaktu z gośćmi. Nie przypuszczam, żeby wówczas nie było jeszcze odkurzaczy. Ale pan Frank widocznie nie miał go na składzie. Pewnego razu, gdy sprzątałam korytarz na kolanach (zdjęcie nr 2) z jednego z pokoi wyszła pani o śniadej karnacji w zwiewnym stroju plażowym. Za nią dreptał równie śniadolicy, najwyżej czteroletni chłopczyk o ciemnych bystrych oczach. Pani ta, która urodą nie przypominała typowej Niemki, zaczęła coś do mnie mówić po niemiecku. Zrozumiałam tylko pojedyncze słowa “Telefoon” a potem “Brasilien”. Nie miałam pojęcia, czy pyta mnie gdzie jest telefon, czy może prosi o zarezerwowanie jej miejsca na statku do Brazylii (takie przypuszczenie zasugerowała mi jej śniada cera). Wyprostowałam się i ona dopiero wówczas zobaczyła znaczek na mym ubraniu. Powiedziałam: “Ich bin Polin. Ich spreche nicht deutsch”. Ona natychmiast cofnęła się do swego pokoju, jak oparzona. Zastanawiałam się, czy bycie Polką jest jak trąd, którym można się zarazić.

 

Fot.  nr 2:

Fot.  nr 3:

Załączona niżej fotografia była robiona już w czasie mojego pobytu w Świnoujściu, 8.X.1940 roku. Co roku w dniu swych urodzin, 8 października, robiłam sobie profesjonalne pocztówkowe zdjęcia.

 

         Pobyt w “Hubertusie” różnił się od pobytu w “Germanii” różnorodnością powierzanych nam zajęć. To była niewątpliwa zaleta, mimo że niektóre z tych prac były naprawdę cięższe niż obieranie ziemniaków i zmywanie. Na przykład noszenie mebli (foteli, leżanek) po schodach we dwie, czy pranie bielizny pościelowej w wielkich kotłach. “Hubertus” miało ogromne pomieszczenia do prania pościeli - osobną pralnię, suszarnię i prasowalnię. Nie było tam żadnych urządzeń mechanicznych, które mogłyby ułatwić pracę (wyżymaczek, czy pralek). Bieliznę pościelową prało się w kamionkowych wannach, a gotowało w wielkich kotłach. Raz zostawiłam taki kocioł na piecu i spaliłam go na czarno, a bieliznę na szaro. Ukarano mnie za to odebraniem wolnego popołudnia. Ten fakt miał znamienny dalszy ciąg. O tym będzie mowa w dalszej części tych wywodów.

         “Hubertus” w przeciwieństwie do “Germanii” był hotelem. Zatrzymywali się w nim marynarze, rybacy, handlowcy i inni. Za jednego, bardzo przystojnego marynarza wyszła kelnerka, Ślązaczka Anna Gustel-Sokolla. Dostała od pani Schodter piękny prezent ślubny.

         Nie pamiętam, żebym w “Germanii” myła podłogi, a w “Hubertusie” musiałyśmy wyszorować gary i umyć podłogę w kuchni po wydaniu obiadu i zmywaniu. Trochę czasu wolnego miałyśmy dopiero przed kolacją, jeśli udało nam się wszystko zrobić przed rozpoczęciem wydawania wieczornego posiłku. Zdejmowałam wówczas ścierkę, którą byłam przepasana, wyjmowałam z kieszeni 50 pfenigów i biegłam do pobliskiego kiosku po gazetę “Swinemünder Zeitung”. Lektura tych gazet, do której przystępowałam wieczorem, po zakończeniu wszystkich zajęć nie była wesoła. Czytałam stale “Tobruk, Solum, Solum, Tobruk”, potem pojawiła się nazwa “Cyreneika” i stale “Generał Rommel i Afrika - Korps”. O bohaterze tym śpiewano pieśni, jedną z nich słyszałam z ust Niemek wyplatających wraz ze mną pojemniki na amunicję w wytwórni koszy w Heringsdorfie.

         W odstępach tygodniowych w hotelu zjawiali się jeńcy francuscy w swoich rozchełstanych mundurach, pod eskortą niemiecką i coś tam przywozili do “Hubertusa”. Biegłam wtedy do nich, a pracująca ze mną w kuchni Niemka Selma złościła się na mnie i wołała: “Kristine, komm doch. Du bist hier nötig!”. Byłam zadowolona, że mogłam porozmawiać po francusku, a Francuzi byli zadowoleni, że mogli porozmawiać z dziewczyną. Francuzi nie mieli pojęcia, co się dzieje na świecie, bo nie mieli dostępu do gazet, skoszarowani w jakimś obozie niemieckim, w którym panował zaostrzony rygor. Obiecałam, że dostarczę im wiadomości. Listownie poprosiłam ojca, by przysłał mi moje słowniki francuskie. Kupowałam gazety i nocami tłumaczyłam najnowsze wiadomości z niemieckiego na polski, a potem z polskiego na francuski. Pisałam te wiadomości drobniutkim pismem i wkładałam do pudełek papierosów, które sama kupowałam. Te pudełka wręczałam Francuzom, gdy przyjeżdżali do hotelu. Przeżyciem, które pamiętam, była platoniczna miłość do jednego z Francuzów. Miał na imię Pierre, był ciemnooki i ciemnolicy, pochodził, jak inni jego koledzy, z Saint-Etienne. To właśnie jemu wręczałam wiadomości prasowe w pudełkach papierosów. Gdy zdarzyło się raz, że Pierre nie przyjechał, a ja stałam bezradnie z pudełkiem papierosów z “prasówką”, podszedł do mnie inny Francuz i zapytał: “Avez vous quellque chose pour Pierre?”. W ten sposób dał mi znać, że on wie o naszym “uczuciu” i że mogę przekazać mu przesyłkę z papierosami, i że dotrze ona do właściwych rąk. Francuzi przyjeżdżali do hotelu przez 3 czy 4 miesiące. Później musieli ich gdzieś przenieść, bo przestali przyjeżdżać do “Hubertusa”.

         Bardzo dobrze wspominam właścicielkę hotelu, panią Margarethe Schrödter. Wiedziałam, że jest wartościową, świetnie zorganizowaną kobietą, lepszą dla podwładnych Polek od innych “szefowych” ze Świnoujścia. Wiedziałam o tym, bo spotykałam się z innymi Polakami w czasie mszy polskich raz w miesiącu. Miała na utrzymaniu rodziców i dwoje dzieci: 13-letnią Siegrid i 3-letnią Schnützi, która była dzieckiem autystycznym. Ojciec pani Schrödter, Herr Pinow, był dziarskim, korpulentnym staruszkiem. W hotelu miał swoje zajęcia - wypiekał ciastka. Jego żona, matka pani Schrodter, słaba, krucha staruszka, zmarła w czasie mego pobytu w “Hubertusie”. Siegrid była uczennicą i oczywiście należała do BDM (Bund Deutscher Madel) - odpowiednik Hitlerjugend. Ale przecież wszystkie dziewczęta należały do BDM, nie miały wyjścia. To było, jak z przynależnością do komsomołu w szkołach radzieckich. Opiekowałam się 3-letnią Schnützi. Podejrzewam, że jej autyzm wynikał z faktu, iż pani Schrödter zbyt późno zdecydowała się na urodzenie dziecka, przecież była wówczas już siwawa, miała zniszczoną twarz. Miała, więc już blisko 50 lat lub jej zniszczona cera była wynikiem nadmiaru obowiązków.

Fot.  nr 4:

Byłam wśród Polek pracujących w Świnoujściu jako służące w wyjątkowej sytuacji. Polkom nie wolno było zajmować się dziećmi niemieckimi, lecz 3-letnia młodsza córeczka Pani Schrödter, na którą wołano “Schnötzi” była dzieckiem autystycznym bez kontaktu z otoczeniem. NSDAP nie musiało się zatem obawiać, że dokonam „indoktrynacji”. Spacery z dziewczynką były dużym odprężeniem. Inne Polki bardzo mi ich zazdrościły.

         Ogromnym przeżyciem była wigilia 1940 roku, na którą pani Schrödter zaprosiła cały personel (Niemców, Polaków, Czechów), do swoich apartamentów reprezentacyjnych na I piętrze. Nie siedziałyśmy, co prawda przy wigilijnym stole, ale na fotelach. Każda z nas dostała duży prezent. Atmosfera zupełnie nie przypominała wojennej grozy. Siedziałyśmy, każda z talerzem w dłoni, na którym znajdował się smaczny poczęstunek. Pamiętam, że na poczęstunek składała się zupa w czarkach, ryba, bakalie i coś słodkiego do picia w kryształowych szklankach. Była oczywiście choinka z kolorowymi bombkami, a w czasie spotkania usługiwała nam 13-letnia Siegrid. Siegrid, na polecenie matki, przyszła pomóc nam zmywać jeszcze przed wieczerzą, abyśmy wcześniej były wolne. Pani Schrödter siedziała w fotelu i czytała nam wiersze Goethego, które rozumiałam, a później inne wiersze w plattdeutsch, których już nie rozumiałam. Śpiewaliśmy wszyscy kolędę “Cicha noc” - każdy w swoim języku. Później zresztą pani Schrödter dostała ogromne OPR z powodu tej Wigilii. Tłumaczono jej, że mogła nam dać wolne, dać nawet prezenty, ale karygodne było, że zaprosiła nas na salony, a w dodatku kazała usługiwać nam niemieckiej dziewczynce. Przecież ciągle przypominano Niemkom: “Gedenke immer, dass du die Herrin und sie eine Dienende ist”. Taka była dyrektywa ogólna. Ale tym gestem pani Schrödter zaskarbiła sobie moje serce, wcześniej miałam dla niej tylko podziw, że tak sprawnie prowadzi swój „Betrieb”. Bardzo ciepło wspominam Siegrid w związku z tą Wigilią. I stąd moja prośba do Pani Redaktor o odszukanie Siegrid. A jest to chyba możliwe, bo jest to osoba o 7 lat ode mnie młodsza. Musiała być zatrudniona w kinematografii RFN, bo jeszcze przed upadkiem Muru Berlińskiego, emitowano u nas w TV film zachodnioniemiecki, na końcu którego w tzw. liście płac przeczytałam ze zdumieniem: “Montage  - Siegrid Schrödter”. Jestem pewna, że to ona. To skandynawskie imię nie jest przecież w Niemczech popularne. Nazwisko jest może nawet dość często spotykane, ale nie w tym zestawieniu. Przypuszczam, że to na pewno ona. Prawdopodobnie nie wyszła za mąż, mając zlecony przez los?, przez matkę?, naturalny obowiązek sprawowania opieki nad niepełnosprawną młodszą o 10 lat siostrą. Ciekawa jestem losów obecnych tych dwóch osób, ale przede wszystkim interesują mnie losy tej rodziny w 1945 roku. Czy podczas nalotu dywanowego dnia 17.III.1945 r były w Świnoujściu, czy uciekły wcześniej, wiedząc, że zbliża się Armia Radziecka?

Chciałam w tym miejscu zaznaczyć, iż pensjonat “Hubertus” nie istniał już w 1947 roku. Ale poszłam tam, przeszłam przez druty, którymi otoczony był ten teren. Zorientowałam się, że pani Schrödter musiała być pewna pomyślnego dla Niemiec zakończenia wojny, skoro inwestowała w swój “Betrieb” już po moim wyjeździe; zainstalowała maszynę do zmywania i jakieś maszyny pralnicze. Wieżyczki i 3. piętro były całkowicie zbombardowane, a 2. piętro - częściowo. Zdziwiło mnie, że podczas kolejnych wizyt w Świnoujściu, w domu wypoczynkowym Ministerstwa Sprawiedliwości, nie mogłam natrafić na ślad hotelu “Hubertus”. I dopiero pod koniec 1999 roku dowiedziałam się z radia lub telewizji, że domy zbombardowane w czasie nalotu dywanowego w marcu 1945 roku, zostały rozebrane na cegły i wywiezione do Warszawy, w czasie gdy „cały naród budował swoją stolicę”, czyli w późnych latach 40-ych i wczesnych 50-ych.

 

Fot.  nr 5:

Widok Świnoujścia. Pocztówkę tę kupiłam, gdyż często przebywałam w sanatorium w Świnoujściu po wojnie. Rynek nie ucierpiał wskutek nalotów dywanowych z marca 1945 r.; szkody koncentrowały się w okolicy morza, a rynek leży w pobliżu zatoki, przeprawy promowej.

Chciałam wrócić teraz do tego przełomowego momentu całego mojego pobytu w Świnoujściu. Tegoż dnia, gdy byłam pozbawiona wolnego popołudnia, nie chciałam zrezygnować z przekazania ojcu 32 marek. Wysyłałam mu je co miesiąc, z mojej pensji - 50 marek. Poprosiłam swoją koleżankę Marię Bombę, by wysłała pieniądze memu ojcu. Poczta i pociągi funkcjonowały przecież normalnie. Przez trzy tygodnie z rzędu ojciec pisał, że nie dostał tych pieniędzy. Zaczęłam się denerwować i prawie po miesiącu, kiedy Maria nie chciała mi pokazać dowodu wysłania pieniędzy, poszłam do pani Schrödter. Powiedziałam jej, że mam podejrzenie, iż Maria sprzeniewierzyła powierzone jej pieniądze. Pani Schrödter zadzwoniła na pocztę i okazało się, iż Maria wysłała pieniądze do swego ojca Hieronima Bomby. Pani Schrödter zadzwoniła na policję i Maria Bomba została aresztowana. Nazajutrz w gazecie “Swinemünder Zeitung” ukazał się duży artykuł pt.: “Polin bestahl seine Freundin”. Wieczorem przyszli do mnie adoratorzy Marii z “Agnusa”. Zarzucili mi zdradę kraju, narodu, nie mogli zrozumieć, jak mogłam wydać koleżankę, Polkę, oskarżyć ją przed Niemcami. Kazali mi zjeść całą gazetę, w której ukazał się ten artykuł (6 stron). Płakałam, prosiłam, żebym nie musiała tego robić, ale byli bezlitośni. Powiedzieli, że powinnam się cieszyć, że to się tylko tak kończy, że nie łamią mi rąk, nie gwałcą. Wieczorem byłam już w takim stanie, że sama uwierzyłam w swoją zdradę. Zrozumiałam, że miejsce zdrajczyni jest 2 metry pod ziemią. Napisałam, więc list pożegnalny do wuja Müllauera. Była chłodna noc czerwcowa. Mieszkałam na parterze, ale znalazłam uchylone okno do parterowej kuchni w części hotelowej.. Zeszłam przez to okno do wnętrza, odkręciłam gaz i usiadłam przy kuchence. Obudziłam się w szpitalu. Wszystko mnie bolało i byłam bardzo zdziwiona, że żyję. Pomyślałam, że przynajmniej nie będę musiała zmywać. Okazało się, że ocalałam, ponieważ upadłam na podłogę z głową przykrytą szalem. Ponadto w kuchni był mały wentylator, którego nie zauważyłam. I te dwie okoliczności uratowały mi życie.

         Po wyjściu ze szpitala, pani Schrödter zawołała mnie na rozmowę. Powiedział do mnie z wyrzutem: “Coś ty mi zrobiła. Przecież nie byłam dla was taka zła. Jedna Polka w więzieniu, druga w szpitalu. Czy ja jestem jakimś potworem? Po coś to zrobiła? Wojna skończyłaby się, tata opłaciłby ci kurs maszynopisania”. Bezczelnie odparłam, że już umiem pisać na maszynie. Pani Schrödter kazała mi iść do Arbeitsamtu i szukać sobie nowej pracy.

 

Załącznik nr 4:

Opinia wystawiona mi przez Panią Schrödter za okres pracy w stanowiącym własność jej rodziny hotelu „Hubertus”.

Zwracam uwagę na jej takt i dyskrecję – nie wspomniała nic o moim „wyskoku” (mam na myśli to głupie odkręcenie gazu).

Spakowałam swoje rzeczy. Miałam dużą walizkę, pełną przede wszystkim książek. Poszłam do Arbeitsantu. Stałam w pokoju, bezradna. Wówczas z pomieszczenia obok wyszedł Niemiec w brązowym partyjnym mundurze. Zawołał mnie do swego gabinetu. Usiadł przy biurku, a ja na krześle dla klientów. Powiedział do mnie:

- “Mädchen, warum hast du das gemacht? Du bist doch so jung, und das Leben ist doch so schön. Sag mal, was willst du? Willst du nach Hause fahren?”. Odpowiedziałam:

- “Nein”.

Na to on ze zdziwieniem:

- “Nein? Warum denn nicht?”.

Odrzekłam:

- “Ich habe Stifmutter”.

On:

- “Ach so. Also was willst du endlich?”.

- “Ich will eine leichte Arbeit” - Odparłam. I wtedy mój protektor skinął ręką i wtedy panienka przyniosła mu cały stos ofert pracy. Zaczął wybierać dla mnie odpowiednie miejsce. I wybrał pralnię w Misdroy (Międzyzdroje). Powiedziałam, że mam za chude rączki do pralki i już u pani Schrödter była to za ciężka praca dla mnie. Wybrał drugą teczkę: “Jest taka miła pani. Jej mąż jest na froncie. Ma pięcioro malutkich dzieci”. Ja na to: “Lubię dzieci. Ale pięcioro? o nie, to za dużo”. Cóż za sytuacja. Ja - która dopiero co wstałam z grobu, dyktuję warunki urzędnikowi niemieckiemu. I w końcu znalazł on dla mnie ofertę: praca w wytwórni koszy w Heringsdorfie. I tak zaczęły się moje cztery najszczęśliwsze miesiące w życiu.

         W Heringsdorfie wtopiłam się w kolektyw. Poznałam Jadzię i Hanię, Panią Stasiak z córką Michasią. Wówczas taż miała miejsce pamiętna wigilia u pani Schrödter, którą dziewczęta z Korbfabrik spędziły pod portretem Hitlera (foto nr 6).

Fot.  nr 6:

Wigilia w roku 1940 Polek i ich “przychodnich” adoratorów w Speisesaal baraku mieszkalnego usytuowanego przy wytwórni koszy - przed wojną plażowych, w czasie wojny koszy do amunicji. Ja tę Wigilię spędziłam w apartamentach Pani Schrödter, za co dostała ona potężne OPR... od “Świnemundzkich” władz partyjnych. Zdjęcie powyższe zamieszczam jednak jako wysoce charakterystyczne: oto Wigilia pod dobrotliwym okiem Hitlera widniejącego na portrecie

         W pobliżu fabryki był las, chodziłyśmy tam na rydze. Gotowała dla nas pani Harder. Śniadania i kolacje przyrządzałyśmy sobie same. A raz znalazłam tyle rydzów, że aż nie mogłam ich unieść w spódnicy. Dałam te grzyby dziewczętom, a one usmażyły je na patelni. Do tej pory wspominam to przepyszne danie. Sprawiło mi autentyczną radość, że mogłam tymi zebranymi samodzielnie rydzami obdzielić wszystkie 30 koleżanek. Starczyło dla każdej po 3 małe albo 2 duże rydze. Nigdy wcześniej takiej ilości rydzy nie spotkałam. Ten zbiór był dla mnie znamiennym wydarzeniem, bowiem stałam się pożytecznym członkiem jakiejś wspólnoty. Wychowywana jako jedynaczka i chucherko aż do tego czasu byłam głupiutka egoistką zachowującą się samolubnie nie z powodu złego charakteru, ale z powodu kompletnej nieznajomości skomplikowanych mechanizmów społecznych i powiązań międzyludzkich. Polki, które przyjechały ze mną pociągiem w lipcu miały pleść kosze. Niemki, które mieszkały w Heringsdorfie również plotły kosze. Ja ścigałam się przy tej robocie z dwiema Niemkami - matką i córką, które przyjeżdżały na rowerach. Nie pamiętam ich imion. Wykonywałyśmy przegródki (Fäche) do koszy. Ja robiłam w ciągu dnia 83 przegródki, a one po 180-190 dziennie. Ścigały się nie tylko ze mną, ale również rywalizowały między sobą.

         Podczas pracy śpiewałyśmy: Polki swoje piosenki, Niemki - swoje. Urządzałyśmy “konkurs śpiewaczy”. Niemki zaczynały z grubej rury:

“Maschieren, weiter maschieren,

bis alles in Scherben fällt.

Denn heute gehört uns Deutschland,

und morgen die ganze Welt.”

albo śpiewały patriotyczno-wojowniczą i krwiożerczą: “Horst-Wessel Lied”, z której pamiętam tylko sławne:

“Hei-li, hei-lu, hei-la.

Hei-li, hei-lu, hei-la.

Hei-la la la”, czy jakoś tam.

No to my - Polki odpowiadałyśmy polską pieśnią:

“Jak długo w sercach naszych

choć kropla polskiej krwi,

jak długo w sercach naszych

ojczysta miłość tkwi.

Ref:   Stać będzie kraj nasz cały

         stać będzie Piastów ród

         zwycięży Orzeł Biały

         zwycięży Polski Lud!

Jak długo Wisła wody

nad Bałtyk będzie słać,

jak długo polskie grody

nad Wisłą będą stać.

Ref:   Stać będzie kraj nasz cały

         stać będzie Piastów ród

         zwycięży Orzeł Biały

         zwycięży Polski Lud!

Na to Niemki zauważając, że pojaśniał nam wzrok, praca posuwała się szybciej, ostrzegały nas, przypominając, że trwa wojna:

“Wir stehen bereit vor den Afrikatoren (...)

Unsere Kampenmotoren (...)

Afrikafront, an dem Afrikafront.”

         Trwała wówczas wojna. Jednym z jej aspektów były bombardowania. Bombardowali Niemcy i Anglicy; a później i Rosjanie, i Amerykanie. Niemki ostrzegały nas zatem piosenką:

“Schön ist die Nacht, es flüchert die Wacht

Himmel die Sterne

Wir mogen so gerne die Nacht (...)

Es kommen schon wieder

englische Flieger

Alarm, Alarm, Alarm!!!

         Pamiętam alarmy w Świnoujściu. Było ich kilkanaście, słyszałam wycie syren, buczenie lecących samolotów, odgłosy strzałów. Siedziałyśmy w piwnicy po kilka godzin, w czasie, których cerowałam ciągle te same ciemnobrązowe pończochy, pogryzione przez mole. Świnoujście zniszczono jednak dopiero w 1945 r. w czasie nalotu dywanowego. Zniszczona została wówczas część położona nad morzem – ocalała ta nad zatoką wraz z rynkiem.

         Niemki straszyły nas swoją wojną. A my wolałyśmy naszą, swojską wojnę, kojarzącą się z ułanami, szablami, obrazami Wojciecha Kossaka. Tak, więc śpiewałyśmy:

“Jak to na wojence ładnie,

kiedy ułan z konia spadnie,

koledzy go nie ratują

Jeszcze końmi go tratują.”

 

“Wojenko, wojenko

Cóżeś ty za pani,

że za tobą idą,

że za tobą idą     } bis

chłopcy malowani.

           Chłopcy malowani

sami wybierani

wojenko, wojenko

Cóżeś ty za pani   } bis

.............”

Niemki wyczuły, że my podchodzimy do kwestii wojny mniej poważnie i zaśpiewały w podobnym klimacie:

„Wenn die Soldaten, durch die Stadt marschieren,

öffnen die Mädchen, die Fenster und die Türen.

Warum? Darum. Warum? Darum. Warum? Darum.

Sind die Soldaten wieder in der Heimat,

Sind ihre Mädchen schon lange verheiretet.

Warum? Darum. Warum? Darum. Warum? Darum.“

Ale nie zawsze ułan musiał polec. Nie zawsze ułani byli tacy okrutni. Bywało też tak:

“Przybyli ułani pod okienko

stukają, wołają: ‘wpuść panienko’

stukają, wołają: ‘wpuść panienko’

‘O Boże a cóż to za wojacy?’

‘Otwieraj, nie pytaj to czwartacy - bis

Przyszliśmy napoić nasze konie

za nami piechoty całe błonie’ ”. - bis

 

A ci ułani, to byli dla dziewczyn niebezpieczni faceci:

“Hej dziewczyno, hej niebogo,

jakieś wojsko pędzi drogą,

skryj się za ściany - bis

skryj się, skryj - bis

Ja myślałam, że to maki,

że ogniste lecą ptaki,

a to ułany, ułany

ułaaany, ułaaany

Strzeż się tego, co na przedzie

co na karym koniu jedzie

oficyjera, oficyjera, strzeż się, strzeż!

Strzeż się, strzeż!

Jeśli mu się wydam miła,

to nie będę się broniła

niech mnie zabiera

zabiera, zabiera

..............”

         Czy taka wojna nie była milsza? My Polki, przecież już znamy trochę niemiecki. Ale nie ma jak polskie piosenki o miłości. Najpiękniejsza z nich, to ta Hanki Ordonówny ‘Miłość ci wszystko wybaczy’:

“Miłość ci wszystko wybaczy

Smutek zamieni ci w śmiech

miłość tak pięknie tłumaczy

zdradę i kłamstwo i grzech.

Choćbyś ją przeklął w rozpaczy,

że jest okrutna i zła

Miłość ci wszystko wybaczy,

bo miłość mój miły to ja.”

         Niemki wyczuły, że śpiewamy o relacjach damsko-męskich i o tak zwanej miłości. A przecież one nie gorsze, też znają piosenki na ten temat. Ale mądre Niemki wiedzą, że miłość to nie jest sprawa tak ponura, ale zupełnie ludzka i zwyczajna:

 “Hat sich ein Mädchen besonders schön gemacht

so schöpft man gleich Verdacht;

geht ein junger Mann mit einem Blumenstrauss

sieht auch verdachtig aus.

Da spielt sich irgendetwas an,

darauf man sich verlassen kann:

ein junges Mädchen, ein junger Mann

ein Tag im Frühling

so fing es an.

Erst sagt man ‘Sie’

dann sagt man ‘Du’

erst küsst man nie,

dann immer zu.

Es scheint die Sonne nur fur die zwei

und im Dezember dann ist nach Mai

Und ganze Welt gehort nur dann

dem jungen Madchen, dem jungen Mann.”

         Ale zastanowiło nas, że one śpiewały taką pogodną piosenkę, a my taką smutną i liryczną. My Polki nie gorsze, też potrafimy śpiewać piosenki o miłości na wesoło. Zmieniłyśmy, więc nastrój:

“Ach jak przyjemnie

kołysać się wśród fal

gdy szumi, szumi woda

i płynie sobie w dal.

Jest pogoda, szumi woda

czegóż jeszcze brak do szczęścia?

Ach jak przyjemnie

kołysać się wśród fal

gdy szumi, szumi woda

i płynie sobie w dal.” i tak dalej w kółko.

Kiedy miałyśmy wolny czas, chodziłyśmy również na spacery po mieście Heringsdorf. Pamiętam zwłaszcza spacery po molo i Strandpromenade.

 

Fot.  nr 7:

Molo w Heringsdorf. Zdjęcie wykonane w czasie wojny, w latach czterdziestych.

Fot.  nr 8:

A oto spacer nad Bałtykiem w czasie wolnym od pracy, bo i takie chwile się  zdarzały.

 

Fot.  nr 9:

Oto Iza ze swymi podopiecznymi dziećmi niemieckimi. Iza była pół-Polką pół-Niemką z Wrocławia i dlatego dostąpiła zaszczytu opiekowania się dziećmi jakiegoś profesora - żona profesora tylko rodziła dzieci, ale się nimi nie opiekowała. Dzieci zresztą są udane, wyłącznie niemieckojęzyczne. Iza nie nauczyła ich ani słowa po Polsku. Izę poznałam na Strandpromenadzie w Heringsdorfie, prawie zaprzyjaźniłyśmy się. Podtrzymywała mnie na duchu, gdy byłam w minorowym nastroju. Ona sama widziała przyszłość swoją, pana profesora i dzieci w różowych kolorach, ale nie precyzowała jak to sobie dokładnie wyobraża. Ciekawa jestem jej losów w “rozpieprzonym” w 1945 r. przez bomby Wrocławiu. Iza traktowała naszą znajomość powierzchownie.

Najlepszy dowód, że przeinaczyła moje nazwisko na kartce do mnie, nazywając mnie „Wiśnicką”, a nie „Wiszniewską”. To przeinaczenie spowodowało, że powojenna komisja weryfikacyjna przy Stowarzyszeniu Osób Poszkodowanych przez III Rzeszę nie zaliczyła mi 4 miesięcy pobytu i pracy w prywatnej wytwórni koszy, czyli Korbfabrik pana Hardera. Innych dowodów mojej pracy w tej wytwórni nie posiadam, gdyż otrzymawszy 8.X.1941 r. pozwolenie na powrót do Łodzi (Litzmannstadt) machnęłam ręką na papierki dokumentujące mój pobyt na robotach przymusowych w ciągu tych 4 miesięcy pobytu w Heringsdorfie od 9.VI.1941 do 8.X.1941 r.

         Po skończonej dniówce zastanawiałyśmy się, która z narodowości wygrała ten turniej śpiewaczy. Zarówno Niemki, jak i Polki były przekonane o swoim zwycięstwie. Spór nasz został rozstrzygnięty w zupełnie niespodziewany sposób. Był wówczas przełom czerwca, lipca a przecież 2 czerwca 1940 r. rozpoczęła się wojna niemiecko-radziecka. Jak wiadomo Niemcy parli na przód aż do przedpola Leningradu (otoczonego sławną blokadą, trwającą ponad 360 dni). Do Leningradu (St. Petersburg) można się było dostać jedynie drogą życia, tzn. przez jezioro Ładoga. Niemcy doszli też do przedmieść Moskwy. Ale Stalin nie uciekł tylko, dlatego, że miał pod Moskwą wspaniałe bunkry. Ale o tym nikt nie wiedział. Niemcy w czasie marszu przechodząc przez Ukrainę, Białoruś, Rosję wywozili część ludności na roboty. Do naszej Korbfabrik przybyła grupa 21 rosyjskojęzycznych dziewczyn. Nie wiem dokładnie, czy były to Ukrainki, Białorusinki, czy Rosjanki. Bałam się ich. Okazały się one prostymi, wesołymi (mimo dopiero co przeżytej klęski i trudów wojennych) kobietami. Te dziewczyny zaimponowały nam śpiewając wesołą piosenkę. Po wojnie dowiedziałam się, że był to utwór ze słynnego radzieckiego filmu pt. „Świat się śmieje”, w którym występowali znani aktorzy, którzy odwiedzili Łódź (Holly-Łódź).

         Uczyłam się kiedyś rosyjskiego, ale w tym opracowaniu napisałam fonetycznie:

“Ljekko na sierce od piesni wiesiołoj

A na skuczać nie dajot nikagda

I lubiat piesni dierjewni i sioła

I lubiat piesni bolszyje garada.

Nam piesnia żyć i lubić pomagajet,

ana kag drug i pajot i wiediot

i tot kto z piesniej pa żyznij szagajet

ten nikagda i nigdie nie propajdiot.”

         Obie grupy - polskich i niemieckich dziewcząt solidarnie uznały, że nasz turniej śpiewaczy wygrały Rosjanki. A przecież tę prawdę, że piosenka podnosi nastrój znałyśmy i my. Z czasów powojennych pamiętam taką piosenkę:

“Z piosenką jest ci wesoło

więc śpiewaj piosenkę w dzień,

śpiewaj w noc.

Pieśni tyś moje wesele

pieśni tyś moja moc.”

         Albo piosenka Kabaretu Starszych Panów - “Piosenka jest dobra na wszystko”.

         Niestety te szczęśliwe czasy wkrótce się skończyły. W pewnym momencie zdecydowano o zamknięciu fabryki koszy. Polki zawieziono do Arbeitsamtu. Odprułam sobie wówczas “P”, zrobiłam sobie makijaż w toalecie i weszłam do gabinetu mojego protektora. Rozpłakałam się, gdy go zobaczyłam. Zapytałam: “Gedenken Się noch meiner”. Uśmiechnął się i powiedział: “No i co? Likwidują fabrykę?”. Odparłam, że teraz to już chcę wracać do domu, bo mój ojciec dostał w Łodzi pracę. Powiedział, że dobrze, ale muszę zaopiekować się w drodze Broncią Politańską. Opiekowałam się nią przez całą okupację. Potem już nie miałam na to czasu, ale wiedziałam, że jest bezpieczna, że wróciła do mecenasa Deczyńskiego, u którego służyła przed wojną.

         No więc wróciłam do Łodzi, pardon, do Litzmannstadtu. W mieście, jakby trochę się zmieniło, władza Rzeszy Hitlerowskiej utrwaliła się. W moim dawnym domu rodzinnym, czyli u ciotki Kazi Millauerowej zmieniło się na gorsze i na smutne, bo Stefek był w obozie koncentracyjnym. Ciocia robiła paczki, wysyłała, a Basia chodziła do niemieckiej szkoły kurs rzeźbienia i  ma narzeczonego - Niemca Harrego Wermińskiego.

         W moim domu nowo założonym, w którym żyli ojciec, macocha i jej syn, zmieniło się o tyle, że ojciec miał nareszcie pracę. Był wilczarzem, czyli szarpaczem w firmie Hirschberg i Wilczyński, po wojnie “Marko”. Mieszkaliśmy nadal w tym jednym pokoiku, ojciec zaprowadził mnie do majstra w swojej fabryce i dostałam zatrudnienie: mam zostać snowaczką.

         Ale spałam u cioci Kazi. Pewnego dnia przybiegł mój “przyszywany brat” Tadziu i oznajmił, że mam mieszkanie, na Składowej 19 (tzn. tam, gdzie mieszkali ojciec i moja macocha Marta), po pewnej staruszce, która właśnie zmarła. Biegnę tam jak na skrzydłach, a tam już mój ojciec z kolegami remontuje dla mnie mieszkanie: samodzielny, umeblowany pokój; kran znajduje się na korytarzu a ubikacja w podwórzu. W mieszkaniu tym nie ma światła elektrycznego, więc udaję się do miasta w poszukiwaniu karbidu i w sklepie, w którym go znajdujemy, spotykam moją koleżankę szkolną - Wandę Cywińską. Od niej dowiaduję się, że jak Piotrkowska długa i szeroka, wszędzie pracują sczanieczanki z naszej klasy (a było nas w klasie maturalnej 19). W sklepie Agi Weilbach aż pięć!

 

Fot.  nr 10:

Na fotografii przyjmuję koleżanki w swoim mieszkaniu przy ulicy Składowej 19. Pierwsza od prawej to Nina Chądzyńska, druga - Zosia Molkówna, z którą uczyłam się w 1937 r. na I roku prawa. Para małżeńska Renia Żeśkówna, która była moją koleżanką w gimnazjum “sczanieckim”; zawarli oni związek małżeński w mieszkaniu, bo podczas okupacji nie wolno było Polakom (i Polkom) zawierać związku małżeńskiego przed ukończeniem 26 roku życia.

Praca snowaczki nie zaspokaja moich ambicji! Przecież znam niemiecki, umiem pisać na maszynie. Marzy mi się, więc posada biuralistki. Nawet te sczanieczanki, które w szkole uczyły się niemieckiego, nie znają tego języka tak dobrze jak ja, po 16 miesiącach pobytu na robotach przymusowych.

         Wiercę ojcu dziurę w brzuchu, bo wydostał się już z depresji, by załatwił mi pracę w jakimś biurze. Co nie jest sprawą łatwą, bo we wszystkich biurach pracują same Niemki. Ojciec ulega moim sugestiom, idzie po rozum do głowy, a później do kolegów z dawnego klubu szachowego (ojciec bowiem przed wojną uczestniczył w turniejach szachowych; należał do klubu szachistów). Okazuje się, że świat jest mały - kolega ojca z klubu - niejaki pan Menge oznajmia, że w Arbeitsamcie pracuje na eksponowanym stanowisku dawna pracownica Urzędu Pocztowo-Telegraficznego, gdzie przed wojną zatrudnieni byli oboje moi rodzice. Pan Menge daje mi pisany gotykiem list do tej Pani Frost, z prośbą, aby załatwiła pracę biuralistki dla dawnego kolegi z tego samego Urzędu. Pan Menge zna nawet adres domowy Pani Frost. Mimo, że jest już dość późno (zbliża się godzina policyjna) postanawiam jeszcze tego samego dnia tam pójść i spróbować szczęścia. Trafiam bezbłędnie. Dzwonię. Otwiera mi dość przysadzista, niezbyt ładna Niemka i z miejsca robi mi awanturę: “Sind Sie Polin? Jak śmiesz przychodzić do domu niemieckiego urzędnika z prośbą o interwencję. Wy Polacy jesteście bezczelni. Uważaj, żebym Cię nie spuściła ze schodów” - podnosi głos - “Przecież zaraz godzina policyjna!!!”. Bierze jednak do ręki list i czyta: “Menge? Jaki Menge? Nie pamiętam żaden Menge!” I nagle widzę jakiś błysk w jej oku. “Jak ty się nazywasz? Jak się nazywa twój ojciec?” - i znów krzyczy - “Jak się nazywa twoja matka?!” Ja wystraszona tym wszystkim mówię: “Moja matka już nie żyje. Miała na imię Wanda, pracowała w telegrafie na aparatach <Jouse’a>”. I nagle staje się jakiś cud. Moja “Niemra” ma łzy w oczach i szepcze, ale wyraźnie: “Also du bist Kristinche? Du lieben Gott, ist denn so was möglich? Komm doch herein, Mädchen”. Zdezorientowana wchodzę do pokoju i siadam na brzeżku kanapy. I wtedy z ust pani Frost płynie opowieść:

         Otóż pracowała ona razem z moją matką w sali, gdzie zainstalowane były aparaty Jouse’a. Panie siedziały na wysokich stołkach, jakby barowych. Przed nimi długie stoły, na nich aparaty, z których zwisają długie taśmy z hieroglificznymi napisami z kropek i kresek. Wszystko razem puka i stuka. I po tej sali gania mały dzieciak, 3-letnia Krysia, której mama nie miała znowu z kim zostawić, bo kolejna służąca się urwała (wyszła za mąż, okradła nas i uciekła, lub inna, którą mama za jakieś poważne przewinienie wyrzuciła). A przedszkoli wszak wówczas nie było.

         Mama zabierała mnie w takich sytuacjach do pracy, gdzie bardzo mi się podobało. Biegałam pędem po całej sali, zrywałam pęty taśm, z których robiłam różne gwiazdki i cudaczki, a panie ściskały mnie i całowały. Byłam podobno niesfornym, ale uroczym dzieciakiem i podbiłam serca wszystkich pań. Ale sytuację odkrył dyrektor - pan Taft i oznajmił, że nie zgadza się na obecność takiego urwisa w miejscu, gdzie powinny panować cisza, rygor i dyscyplina. Że rozpraszam wszystkie panie i dezorganizuję pracę. Wiem, że pokazałam mu wtedy język, odwróciłam się i wypięłam pupę, co go do reszty rozgniewało. “Żebym tego dzieciaka widział tu ostatni raz” - jeszcze raz powtórzył.

         I wtedy panie utworzyły sztafetę koleżeńską. Mama grzecznie siedziała na swoim stołeczku i “pik-pik-pik” pokornie stukała tymi dziwnymi dźwigienkami. A jej koleżanki na zmianę urządzały ze mną wyścigi po klatkach schodowych, korytarzach i ubikacjach. Żadna mnie nie mogła prześcignąć. Byłam żywa jak skra. Zauroczyłam wówczas szczególnie Panią Frost - bezdzietną, młodą mężatkę. Był rok 1922. Spodobał jej się właśnie taki typ dziecka - niezbyt ładna, ale pełna uroku, żywa, mądra, rezolutna dziewczynka. Zatem poszła z mężem do sierocińca i wybrała sobie do adopcji dziewczynkę najbardziej przypominającą małą Krystynkę - czyli mnie. Dziewczynka miała jakieś inne imię, ale Pani Frost dała jej imię Christina - Tina. Słuchając tej opowieści oczywiście rozbeczałam się. Nie wyobrażałam sobie innej reakcji. I wtedy Pani Frost (czy to ta sama “Niemra?”) o niebieskich dobrych oczach i rozjaśnionej twarzy, podchodzi do mnie, gładzi mnie po włosach i mówi: “Weinen Się nicht, Madel. Ich werde Ihnen schon helfen”. I tak zostałam biuralistką.

         Ta historia miała swój epilog. Otóż moja macocha uznała, że powinnam zanieść Pani Frost kopertę z pieniędzmi; tata się na to krzywił, ale on we wszystkim ulegał macosze. Ale ja stanowczo odmówiłam. I oto po kilku miesiącach, latem, przychodzi do mnie list... od Pani Frost z zaproszeniem do jej domu. Macocha triumfuje: “A widzisz? Sama cię wzywa. Powinnaś już dawno jej coś zanieść”. Kupuję bombonierkę, piękne kwiaty i wyjątkowo eleganckie, skórkowe rękawiczki, które właśnie “rzucili” do “mojego” sklepu. (Tu muszę wspomnieć, że pracowałam w biurze wielobranżowego sklepu tekstylnego.) Ta miła, jasna pani Frost otwiera mi drzwi. Tym razem jest również jej mąż. A za nimi stoi... dziewczyna, moja rówieśnica: Tina Frost, która przyjechała do rodziców na wakacje z Heidelbergu, gdzie już piąty rok (tj. od jesieni 1937 roku) studiowała medycynę na tamtejszej Akademii Medycznej. Pani Frost trochę żachnęła się na prezenty ale w końcu je przyjęła mówiąc: “Chciałam, abyś poznała Tinę, przecież wy jesteście prawie jak siostry bliźniaczki”.

         I oto w niemieckim domu, przy kawie, snuje się opowieść o życiu studentów w uniwersyteckim mieście Sleiderberg, planach wyjazdu całej rodziny w Karkonosze (Riesengebirge). Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię o Liczyrzepie (Rübezahlu).

         Nie wiem jak się potoczyły losy Państwa Frost. Oni pewnie już nie żyją. Ale doktor Tina, z domu Frost, może żyje gdzieś w Niemieckiej Republice Federalnej?. Musiałaby mieć teraz 81. rok, tak jak ja.

         I tak kończy się opowieść o moich przygodach w czasie okupacji.

         Potem było już całkiem zwyczajnie: wyzwolenie Łodzi (19 I 1945 rok) przez Armię Radziecką, wspomaganą przez “polskojęzyczną” armię Berlinga.      W marcu 1945 roku rozpoczęłam studia na III roku wydziału Prawa UŁ, ukończyłam też studium dziennikarskie, cały czas pracując i zarabiając na siebie (jako korektorka w drukarni - praca nocna). Moja macocha uważała bowiem, że “26-letnia dziwka” powinna na siebie zarabiać. Ale przestałam się nad sobą użalać, bo wówczas wszyscy pracowali jak szaleni. A przede mną otwierały się perspektywy życia i pracy na poziomie, we własnym wybranym zawodzie. W 1947 roku rozpoczęłam aplikację sądową, a w październiku 1950 roku zdałam egzamin sędziowski. Tylko przez 3 miesiące byłam asesorem, z dniem 1 stycznia 1950 roku dostałam nominację na sędziego powiatowego, a wkrótce, w 1951 czy w 1952 roku - na sędziego wojewódzkiego - jako 33-letnia młoda kobieta. I tak nadrobiłam czas stracony przez straszną II wojnę światową. Ze względów zdrowotnych, w 1972 roku przeszłam jednak na rentę inwalidzką - początkowo II grupy, a od 1983 roku zostałam inwalidką I grupy; prócz tego pracowałam w tym czasie (tzn. od 1972 do 1983 roku) na umowie-zleceniu w Wydawnictwie Łódzkim, jako maszynistka. Obecnie jako przeszło 80-letnia osoba czuję się zupełnie dobrze, jestem sprawna intelektualnie. Za to gorzej z chodzeniem; miałam złamaną szyjkę kości udowej, w zasadzie nie wychodzę z domu, chyba doraźnie, zawsze jakimś wehikułem - i mam opiekunkę społeczną z ramienia PKPS (Polski Komitet Opieki Społecznej) na 3 godziny dziennie.

***  

         Szanowna i droga mi Pani Redaktor, na zakończenie tej nietypowo długiej epistoły, pragnę wyjaśnić Pani, czemu ośmielam się zajmować Jej czas tą lekturą. Co prawda wiem, że nie uprawia Pani już zawodu dziennikarskiego, że nie jest już Pani czynna zawodowo, a do spełnienia mojej prośby, by spróbowała Pani odszukać w Niemieckiej Republice Federalnej te dwie kobiety: młodszą ode mnie o siedem lat (czyli liczącą sobie w tej chwili 73 lata) Sigrid Schrödter i moją rówieśnicę (czyli liczącą sobie około 80 lat) Tinę/Christine – z domu Frost (pewnie zmieniła nazwisko, bo przypuszczam, że wyszła za mąż w przeciwieństwie do Siegrid, która prawdopodobnie za mąż nie wyszła, bo miała obowiązek opiekowania się młodszą o 10 lat niepełnosprawną siostrą). O losach pierwszej z w/w kobiet wiem tyle, że pracowała w RFN-owskiej kinematografii. O drugiej z w/w kobiet wiem tylko tyle, że w latach 1937-1941 studiowała na Uniwersytecie w Heidelbergu medycynę. Ale przecież do podjęcia przez Panią Redaktor próby odszukania tych kobiet starczyła, by nasza telefoniczna rozmowa z dnia 25 III br. Dlaczegoż, więc obarczam Panią trudem czytania tego ogromnego, nietypowego swą długością w XX wieku listu? Pragnę to teraz Pani Redaktor wyjaśnić. Chodzi znowu o moje ślubowanie (jak Pani Redaktor widzi uwielbiam składać co rusz to jakieś “śluby”). W tymże liście wspomniałam już przecież, że podczas mojej dwumiesięcznej zaledwie służby w pensjonacie “Germania” w miejscowości Bansin, znajdującej się na wyspie Uznam (nazwa w czasie okupacji brzmiała: “Kreis Usedom-Wolin”) tak obrzydło mi obieranie kartofli (z pewną przesadą opowiadam, że obrałam ich 15 ton), że ślubowałam sobie, że już w życiu nie obiorę ani jednego kartofla. I ślubu tego dotrzymałam! Jeśli mam ochotę na kartofle lub jakąś potrawę ziemniaczaną, gotuję wyłącznie tak zwane kartofle w mundurkach.

         Podobnie zatem, kiedy w 1972 roku, jako 53-letnia kobieta odchodziłam z sądu (pracowałam w wymiarze sprawiedliwości, obecnie jestem sędzią w stanie spoczynku) na rentę chorobową - złożyłam sobie ślubowanie, że już nigdy w życiu niczego prócz listów nie będę pisać. Tak mi obrzydło pisanie, w ciągu 25 lat służby w wymiarze sprawiedliwości, setek uzasadnień wyroków. Znowu z pewną przesadą oceniam, że napisałam ich około 150 tysięcy, a może 150 milionów. Powiedziałam sobie: żadnych wspomnień, żadnych pamiętników, żadnych opowiadań, żadnych felietonów, żadnych esejów! Wyłącznie listy! Ślubowanie to złożyłam w kościele pod wezwaniem Św. Krzyża w Łodzi, przy ul. Sienkiewicza przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, klęcząc, podnosząc do tej przysięgi dwa palce prawej ręki. Dlatego i przed sobą, i przed światem miałam wymówkę, że nie robiłam użytku z mojego wrodzonego talentu pisarskiego (mój ojciec był literatem). Na nic się zdały namowy moich rozmaitych koleżanek i krewnych. Zwłaszcza ci ostatni są uparci i uciążliwi domagając się nachalnie “anegdotek”, dykteryjek z życia członków naszej niezwykle rozległej rodziny (moi dziadkowie ze strony ojca mieli 15 dzieci,bo taka była wówczas moda, a ich potomkowie okazali się równie płodni). Moi rozmaici kuzynowie i bratankowie serdecznie, “grzecznie” namawiają mnie: „przecież ciocia niebawem umrze a wraz z ciocią przepadną te wszystkie historie z życia naszej NIEZYWKŁEJ RODZINY”. Niektórzy z nich mają wprost “hyzia” na tym punkcie. Skonstruowali i, niech Pani Redaktor sobie wyobrazi, puścili do internetu drzewo genealogiczne naszej rodziny. Na tej internetowej stronie figuruje ponoć (ja sama jeszcze w życiu nie oglądałam internetu i nie wiem, czym to się je) 8 tysięcy nazwisk (może ktoś opowiadający mi o tym z lekka przesadził?). Te uparciuchy niezrażone moimi konsekwentnymi odmowami wciąż nalegają: Niech ciocia coś na ten temat napisze, a my to wydamy własnym sumptem. A ja mam w nosie ich “sumpt”, serdecznie dosyć mam tego ich “hobzi”(tzn. hobby + bzik - czy Pani Redaktor znała to wyrażenie?). Ale w końcu zdenerwowałam się. Dookoła (czyli w radio, w prasie, w telewizji, w publikacjach literackich - książkowych) pełno wspomnień rozmaitych wdów, córek katyńskich, pełno wspomnień żołnierzy, oficerów AK, uczestników bitew pod Lenino, Monte Cassino, spod Narwiku, Tobruku, z Powstania Warszawskiego, z partyzantki - brak tylko wspomnień tzw. osób poszkodowanych przez III Rzeszę, (tzn. żyjący więźniowie obozów koncentracyjnych piszą). Brak tylko wspomnień tzw. osób wywiezionych na roboty przymusowe do III Rzeszy. Jest to zrozumiałe, gdyż ci biedni niewolnicy składali się w swojej ogromnej masie z ludzi prostych, nie wykształconych. W literaturze spotkałam tylko jedną publikację na ten temat - Trylogię Stanisławy Muskat-Fleszarowej:

I tom: Pozwólcie nam krzyczeć

II tom: Przerwa na życie

III tom: Wizyta.

Ale tylko I tom traktuje o interesującym mnie temacie: o Polakach wywiezionych na tak zwane roboty przymusowe. Nie wiem, czy Pani Muskat-Fleszarowa sama była na takich robotach, czy też zbierała materiał do tej powieści z zasłyszanych opowiadań. A ja tam sama przecież byłam! Jestem inteligentką, a zatem moim obowiązkiem jest na ten temat napisać. Ale przecież ślubowałam nie pisać wspomnień. Wolno mi pisać tylko listy i dlatego wysmażyłam ten ogromny list do Pani. Oddam go na “znajomy” komputer, otrzymam kilka broszurek, i będę mogła przesłać je do kilku wydawnictw (myślałam np. o Gazecie Wyborczej, która wydaje w czwartki Magazyn Literacki). Przecież podczas naszej rozmowy telefonicznej powiedziała Pani, że z materiału tego już nie chce skorzystać, jako osoba nie parająca się już dziennikarstwem, a zażywająca zasłużonego odpoczynku na naszych pięknych Mazurach i dlatego, żeby wilk był syty i owca cała, napisałam ten list.

Kreślę się z poważaniem...

PS:

         Chciałam w tym przypisie podzielić się z Panią wrażeniami z moich poszukiwań Pani Redaktor na ogromnym obszarze Najjaśniejszej III Rzeczypospolitej oraz Niemieckiej Republiki Federalnej (ile ten łączny obszar liczy też sobie kilometrów kwadratowych?). Aha, muszę jeszcze Pani Redaktor wyjaśnić dlaczego tak późno, tzn. dopiero w 2000 roku zabrałam się do wykonania tego zadania, przecież już na początku tego listu wspomniałam Pani, że jestem Pani fanką od schyłkowych lat PRL-u, tzn. od czasów Pani barwnego uczestnictwa we wtorkowych konferencjach prasowych ówczesnego rzecznika prasowego, niesławnej pamięci rządu, pana redaktora Jerzego Urbana. Ale przecież ja w późnych latach osiemdziesiątych i wczesnych latach dziewięćdziesiątych bieżącego wieku pobierałam bardzo niską, nieprzekraczającą 1000 ówczesnych złotych “ryntę” (mimo, iż byłam już przecież w wieku emerytalnym, urodzona w 1919 roku). Dzieliłam zatem los milionów rodaków klepiących podobną “bidę”, ponadto w tym złym okresie kiedy ledwo mogłam związać koniec z końcem, zresztą korzystając z tzw. dopłaty do czynszu mieszkaniowego oraz z zasiłków udzielanych przez różne instytucje pomocy społecznej (PCK - czyli Polski Czerwony Krzyż oraz PKPS - czyli Polski Komitet Pomocy Społecznej). I właśnie w tym okresie nędznej wegetacji, siłą rzeczy moje zdolności twórcze i bogata energia życiowa koncentrowały się na tak nędznych problemach: jak przeżyć zimę, czy kupić buty, czy raczej słoneczko elektryczne - chronicznie wyziębione mieszkanie. Taka wegetacja siłą rzeczy zmroziła wszystkie moje zdolności twórcze i odtwórcze (aktorskie i recytatorskie). Na domiar złego (nieszczęścia zawsze idą parami) spotkała mnie wtedy prawdziwa tragedia: potknąwszy się o niezbyt precyzyjnie rozłożony dywan, z którego uciechę miały tylko mole wyżerając w nim dziury, złamałam szyjkę lewej kości udowej (jako 72-letnia staruszka cierpiałam na osteoporozę, na którą cierpi 7/8 starszej generacji polskiej populacji) no i zaczęła się gehenna: niesamowity ból, brak jakiejkolwiek pomocy (jestem osobą samotną, mieszkającą samotnie). Moi dalecy krewni, świadczący mi czasami, acz niechętnie, przysługi w sytuacjach awaryjnych są oczywiście ludźmi straszliwie zapracowanymi, jak 9/10 ludzi tego naszego biednego narodu doprowadzonego do nędzy i skrajnego wyczerpania wysiłkami dwóch potężnych sąsiadów: hitlerowskiej III Rzeszy i stalinowskich Sowietów. Zanim zjawił się u mnie ktoś z pomocą minęło kilka potwornych godzin. Leżałam na tym nieszczęsnym dywanie, bolało mnie wszystko. Za towarzystwo miałam tylko telefon, tylko nie za bardzo było do kogo dzwonić. Żeby dłużej nie tkwić w tej makabrze, zreasumuję krótko, znalazłam się w szpitalu, na oddziale ortopedyczno-urazowym; zostałam poddana operacji i wszczepiono mi tzw. endoprotezę. Przebywałam w szpitalu tylko przez 9 dni, do chwili zdjęcia szwów. Personel oczywiście nie miał czasu zajmować się poszczególnymi chorymi; szpital prawie permanentnie pełnił ostry dyżur; pogoda była fatalna: mróz, ślizgawica, chodniki oczywiście nie posypane ani piaskiem, ani solą  (bo w mojej ukochanej ojczyźnie panuje i również panowało ogromne bezrobocie, ale do posady “ciecia” chętnych nie ma). Ludzie zatem łamali ręce i nogi jak zapałki; zwożono ludzi dziesiątkami i upychano ich po zatłoczonych salach i korytarzach, a lekarze zgrzytając zębami musieli tych ludzi operować, ale na takie luksusy jak rehabilitacja pooperacyjna już ten “biedny” szpital (cieszący się zresztą w Łodzi bardzo dobrą renomą, jako zatrudniający wysoko wykwalifikowanych chirurgów-ortopedów) nie mógł sobie pozwolić, przecież chirurg to nie rehabilitant i ci świetni chirurdzy zarabiali grosze. Jeszcze nędzniejsze grosze otrzymywali masażyści (po kursach masażu leczniczego) magistrowie rehabilitacji (jest taki kierunek kształcenia w Akademiach Wychowania Fizycznego). Ludzi w/w branży było w tym szpitalu, już nie pamiętam z 3-4, snuli się oni po tych zatoczonych salach i korytarzach ze zdegustowanymi minami i rozkładali ręce, bo przecież i tak nie warto było zaczynać, skoro tak ten cały “materiał ludzki” był “nie do przerobienia”. Jasne, że w tej sytuacji zostałam wypisana do mojego samotnego domu niezrehabilitowana, czyli bez umiejętności chodzenia i poruszania się. Musiałam zatem wynająć prywatną pielęgniarkę, żeby mnie myła, karmiła i robiła zakupy, podawała basen oraz prywatnie masażystę, tego samego ze szpitala, który tamże poświęcił mi może zaledwie 5 min, a gdy wynajęłam go prywatnie okazał się świetnym fachowcem - drugim w Polsce, po znanym w świecie Anicecie Zborowskim (w zeszłym roku umarł). Prócz tego z ogłoszenia w gazecie wynajęłam lekarza o wielu specjalnościach: chirurg ortopeda, traumatolog, rehabilitant. Ten bardzo miły i przystojny facet okazał się świetnym fachowcem, jeszcze lepszym niż ci ze szpitala im. Jonschera, a pobierał tylko nieco wyższe honorarium niż łączne godzinne honorarium pielęgniarki i masażysty. Jasne że na opłacenie tych wszystkich fachowców, których pomocy potrzebowałam, raptem przez 2 miesiące, zrujnowały kompletnie mój budżet i system nerwowy. “Rynta” wystarczyła na opłacenie tygodnia pracy tych trojga fachowców. Drugi tydzień opłaciłam z zasiłku przyznanego mi w drodze wyjątku przez Sąd Wojewódzki w Łodzi, tzn. przez macierzysty mój zakład pracy; trzeci tydzień opłaciłam z przyznanego mi przez PZU - Państwowy Zakład Ubezpieczeń, tak niebotycznie wysokiego odszkodowania, które wystarczyło mi na opłacenie tygodnia pracy moich trojga fachowców. A z czegóż opłaciłam pozostałe 5 tygodni mojej rehabilitacji? Może z jakiś oszczędności? Ale przecież takich nie miałam. Musiałam sprzedać moje precjoza - klejnoty po matce (a w zasadzie po babce, a nawet prababce). Klejnociki te skromne, bo skromne a jakże przeze mnie ukochane pozostawały w posiadaniu żeńskiej części mojej rodziny, po kądzieli (czyli ze strony matki) od wielu pokoleń; uchowały się również przez okupację a teraz poszły!!! No i po dwóch miesiącach zaczęłam wreszcie poruszać się samodzielnie na własnych nogach (etapami mego procesu było poruszanie się o kulach potem tzw. szwedkach, a potem o lasce). W międzyczasie telefonicznie i pisemnie załatwiłam sobie opiekunkę z PKPS na cztery godziny dziennie (miałam do tego pełne prawo, jako inwalidka I grupy od 1983r.). W toku trwania mojego długiego - może zbyt długiego żywota przeszłam mnóstwo rozmaitych chorób. Kiedy lekarze pytają mnie: „Na co Pani chorowała?”, zwykłam opowiadać: “oprócz trądu, cholery, AIDS, to na wszystko. Tylko na szczęście Pan Alzheimer się mnie nie czepia: pamięć mam doskonałą, wszystko aż za dobrze – (przynajmniej jak na ludzi z mojego otoczenia) - wszystko, a wszystko dokładnie pamiętam, czego dowodem niniejszy list.

         Z powyższych wywodów wynika, że nie miałam głowy do kontaktowania się z Panią, do podjęcia starań o odszukanie Pani osoby wśród 120 milionów ludzi, cirka 80 mln obywateli Niemieckiej Republiki Federalnej i 40 mln obywateli RP.

         Moja sytuacja materialna i mój statut społeczny zmieniły się diametralnie z dniem 1.01.1998 r., bowiem na mocy ustawy z sierpnia 1997 r. (przypominam, iż panowała wówczas inna koalicja SLD-PSL) - ustawę o zmianie poprzedniej ustawy o ustroju sądów powszechnych, ci rozsądni ludzie doszli wreszcie do wniosku, że my - emerytowani sędziowie powinniśmy być traktowani jak ludzie a nie jak “dziady”, że należy nas obdarzyć tytułami sędziów w stanie spoczynku (czyli czymś nieskończenie wyższym, lepszym, niż “emerytowani sędziowie”); przyznano nam również godziwe uposażenie wypłacane z kasy Sądu (a nie z ZUS-u) Okręgowego (dawniej wojewódzkiego) w Łodzi. Zrozumiałe jest zatem, że mogłam zacząć myśleć o pojęciu kroków, zaczynając od odszukania Pani, dopiero po dniu 1.01.1998 r., kiedy finanse moje zezwalały na prowadzenie ożywionej korespondencji (za listy polecone, telefony - płaciłam miesięcznie 1000-1500 zł). Zarówno ze względu na te wysokie rachunki, jak i z powodu wyjazdu o Spały z moją opiekunką na cały miesiąc, ślubowałam sobie, że jeśli dojdzie do skutku ta godziwa ustawa o godziwym uposażeniu, to dam 1000 zł osobie bardzo biednej oraz drugi tysiąc młodej i bardzo zdolnej. Sumę tę pierwszą otrzymała kwękająca facetka młodsza o15 lat, ale bardziej chora ode mnie, bardziej pokrzywdzona przez los. I porzucona przez męża, którego utrzymywała w jego czasach studenckich pracując jako pielęgniarka na oddziale zakaźnym. Ten młody, niepoważny pętak, bufon, ledwie zdobył dyplom lekarza porzucił żonę i znalazł sobie konkubinę. Nieszczęśliwy dzieciak, synek tych rozwiedzionych małżonków pętał się od jednego rozwiedzionego rodzica do drugiego; zakompleksiony zarzucał matce, że to jej wina. Zresztą wiele było prawdy w tym stwierdzeniu, bo ona była strasznie apodyktyczna (np. kazała mi gasić światło o godz. 2200). Nie miała takiego prawa, skoro to były wczasy, a nie sanatorium, nie pozwoliła wracać z brydża nocami, a przecież nocą najlepiej się gra; w pokoju brydżowym pozostają tylko gracze i kibice, natomiast w ciągu dnia przyplątuje się wielu partnerów od flirtów nie mających pojęcia o brydżu i zawracających głowę grającym rozmowami nie na temat i flirtami. A ja lubię brydża, może nie aż sportowego, ale poważnego bez niepotrzebnych dygresji, śmichów-chichów. Otóż moja “ukochana przyjaciółka” Wiesia Śliwińska uniemożliwiła mi korzystanie z tej przyjemności, domagając się abym wracała “o godz. policyjnej 2200, do pokoju, “bo ONA musi spać a jak się przebudzi, to już nie śpi”, tłumaczyłam jej, że będę się zachowywać cicho, ale do niej ten argument nie docierał. Mówiła, że będzie czekać, denerwować się i będzie miała zarwaną noc. Mimo tego dość poważnego w moim rozumieniu konfliktu, żalu, pretensji tkwiących latami w moim sercu, z tego powodu (no, bo uwielbiam brydża i już takie mam hobby) powtarzam mimo mojego zaskorupiałego całymi latami żalu o tego brydża (bo przecież w mieście nie mam z kim grać, mam małe mieszkanko, mało sprzętów- mebli, siedzisk) tudzież mało utensyliów kuchenno-stołowych tak że nawet otrzymawszy jakieś zaproszenie brydżowe, od znanego lub mniej znanego towarzystwa, czułabym się w obowiązku do rewanżu a na to nie mam warunków. Mimo to, tej właśnie pseudo przyjaciółce - Wiesi, postanowiłam w lutym 1998 r. podarować pierwszy 1000 zł na tzw. sponsoring. Drugi 1000 zł otrzymała w kwietniu tegoż roku (w marcu wyprawiłam dość huczne imieniny, które pochłonęły sporo wydatków; 13 marca i w kilku dniach następnych, bo przecież nie zmieściłam wszystkich gości na raz) Viola - fryzjerka czesząca mnie i sąsiadkę w domu. Zresztą ta ostatnia zaprotegowała mi tę miłą dziewczynę. Ta Viola jest taka śliczna, zgrabna, wiośniana (Viola oznacza przecież fiołek). Pełna radości, życia, dowcipna, wesoła. A poza tym uczy się zaocznie, zalicza kolejne semestry, w największe mrozy zdobyła prawo jazdy, żeby uniknąć zbyt dużej konkurencji - taka spryciula. Ile razy robiła mi trwałą oraz hennę na rzęsy i brwi, wnosiła radość i słońce do mojego dość ciemnego mieszkania, dlatego z radością odpłaciłam jej ten tysiączek wiedząc, że dostanie się we właściwe ręce, że zostanie właściwie spożytkowany. Natomiast wiadomo mi, że tamto chodzące nieszczęście mój dar zmarnowało przekazując go synowi utracjuszowi. Tak, więc w 1998 r. nazbierało mi się niespodziewanie wiele wydatków (sponsoring, imieniny, usuwanie zębów w prywatnym gabinecie - 850 zł, dar na powodzian z 1997 r., duże rachunki telefoniczne itp.).Okazało się zatem, że wydająca mi się początkowo wysoką kwota 2100 zł miesięcznie nie wystarczyła na pokrycie tych wszystkich potrzeb. Musiałam zatem zaciągnąć w PKO kredyt, który udało mi się spłacić dopiero pod koniec 1999 r. Dlatego właśnie dopiero w Magicznym 2000 r. postanowiłam Panią Redaktor odszukać, aby spełnić moje wieloletnie marzenie o podzieleniu się z Panią moimi przeżyciami i poprosić o odszukanie w Niemczech bliskich mi osób, przypominam: Siegrid Schrödter obecnie 73 letnia i Tina-Christina Frost (przynajmniej z domu). Zaistniały zabawne perypetie przy realizowaniu przeze mnie tego przedsięwzięcia. Postanowiłam rozpocząć od telefonicznego zwrócenia się do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Warszawie. Otóż urzędująca tam panienka nie mogła początkowo zrozumieć, dlaczego pytam o Panią w tym Stowarzyszeniu, skoro nie była Pani jego członkiem. Następnie usiłowała mnie przekonać, że ona nie może niczego wiedzieć o tak odległych czasach, jak schyłek PRL-u, bo jest młodziutka, poza tym miała złamaną rękę, zresztą pracuje tu dopiero od 4 miesięcy, a przedtem była księgową, no i pracuje na 1/2 etatu. Dopiero, kiedy huknęłam na to dziewczę wyjaśniając jej, że ktoś pracujący 4 godz. dziennie może być bardziej kompetentnym fachowcem, niż inny pracujący 12 godz. na dobę - zacukała się i uruchomiła swoje szare komórki. Otóż skierowała mnie do (autentyczne!) „rodowitej” dziennikarki, która pracuje w tym zawodzie od 30 lat. Ta pani obiecawszy dowiedzieć się czegoś za tydzień. Zadzwoniła nazajutrz. Powiedziała mi, że żyje Pani w Polsce na Mazurach a o resztę informacji poradziła mi zwrócić się do ambasady Republiki Federalnej Niemiec. Tak też zrobiłam, no i po nitce do kłębka trafiłam do Kosewa pow. Mrągowo, gdzie Pani aktualnie rezyduje, jak i do DPA, czyli Deutsche Presse Agentur. No i tak doszło do naszej rozmowy telefonicznej 25.03 b.r. o godz. 1020 do godz. 1110. List ten daję na komputer, więc mimo obszernego tekstu myślę, że w ciągu kilku wieczorów jakoś go Pani przeczyta, bo tekst będzie czytelny, jak w książce. Cieszę się, że mogę bezpiecznie wysłać ten list do Kosewa, gdyż bez względu na Pani obecność list ten dla Pani przechowają. Myślę, że miło spędziła Pani Święta Wielkanocne i przykro mi, że nie byłam w stanie listu tego wysłać przed świętami. Na tym kończę i kreślę się z poważaniem

 

Krystyna Wiszniewska

 

PS II:

         Mam nadzieję, że spędziła Pani miło najdłuższy weekend nowoczesnej Europy (był taki film “Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”). Cieszę się, że nie tylko Polacy, którzy uwielbiają święta, a narzekają na bezrobocie, mogli odpocząć w czasie tego 2-tygodniowego weekendu.

 

PS III.

         Pragnę przedłożyć Pani Redaktor jeszcze jedną moją prośbę. Byłabym niezmiernie usatysfakcjonowana, gdyby udało się Pani odszukać potomków mojego protektora – kierownika Świnoujskiego Arbeitsamtu w latach 1940-41. (On sam już na pewno nie żyje – gdyby żył musiałby teraz mieć przeszło 100 lat). tak chciałabym im podziękować za takiego Ojca-Dziadka.

A może mogłabym im być w jakiś sposób przydatna?

 

*   *   *

poniżej folder jakim byli zachęcani Polacy do wyjazdu do pracy w Niemczech - [dopisek G. G.]