powrót do    strona główna    Włodzimierz Wiszniewski

"REWIZOR" - przedstawienie, w którym wystąpił Włodzimierz Wiszniewski

"Rewizor" Mikołaja Gogola
w przekładzie Juliana Tuwima


P R E M I E R A
09 lutego 2002 r.


"Nie przygaduj zwierciadłu, kiedy masz gębę krzywą" - takie jest motto jednej z najlepszych komedii, jakie kiedykolwiek napisano. Świetne pióro Mikołaja Gogola bezlitośnie portretuje całą galerię durniów i łajdaków składających się na "elitę" miasta. Robi to iście po mistrzowsku: ostrość satyry pozostawia miejsce na lekkie współczucie i nutkę sympatii dla tych postaci - wszak ci błądzący to bliźni nasi! Strach, łapówki, oszustwa, krętactwa i matactwa, pomówienia i donosy, lewe pieniądze... Bogu niech będą dzięki, że to nie o naszych czasach.

O B S A D A:
Anna Bodziak, Monika Brudkowska, Hanna Pater, Aneta Stasińska, Magdalena Sztejman-Lipowska, Anna Torończyk, Tomasz Bielawiec, Wojciech Dobrowolski, Andrzej Golewjewski, Jacek Król, Roman Kruczkowski, Jan Wojciech Krzyszczak, Bartosz Mazur, Ludwik Paczyński, Andrzej Redosz, Paweł Sanakiewicz, Szymon Sędrowski, Henryk Sobiechart, Włodzimierz Wiszniewski.

Reżyseria i opracowanie tekstu - Edward Wojtaszek
Scenografia i światło - Paweł Dobrzycki
Muzyka - Tomasz Bajerski
Ruch sceniczny - Julitta Łubińska-Zielińska

"Z kogo się śmiejecie" - artykół z serwisu internetowego

KIEDY wściekły, wyprowdzony w pole Horodniczy wyrzuca w stronę widzów swoje słynne finałowe Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie i ta odpowiedź nie będzie - jak w gogolowskim oryginale - okrutnym stwierdzeniem faktów, tylko w ustach porywająco grającego go Pawła Sanakiewicza przybierze też formę pytania, otrzymamy ostateczne potwierdzenie tego, że lubelski Rewizor kierowany jest nie tylko do dzisiejszego widza, ale i do naszej współczesności.
To przecież odwołanie do innej wrażliwości jaką - przynajmniej teoretycznie - dysponuje człowiek żyjący 166 lat po prapremierze arcykomedii Mikołaja Gogola. 
Zaiste, zgodnie z obietnicami realizatorów, bohaterowie tego spektaklu nie biegają po scenie z komórkami. Nie komunikują się oni jednak z obrażonymi do cna czynownikami z dworu Jego Cesarskiej Mości Mikołaja I, zasiadającymi na premierze sztuki, nie przedstawiają gorzkiej ramotki o historcznym li tylko znaczeniu, ale nawiązują dialog z publicznością początków trzeciego tysiąclecia.
My, dzieci innej epoki, nie potrzebujemy już łopatologicznych stwierdzeń, my - to nasz obowiązek ludzi myślących - winniśmy sami sobie odpowiedzieć na stawiane pytania i sztuka w reżyserii Edwarda Wojtaszka stanowczo do tego nakłania. A że problem zawarty w Rewizorze któryś kolejny raz okazuje się być tak boleśnie aktualny, a że - niestety - aktualny będzie póki natura ludzka nie dokona jakiejś cudownej wolty, wciąż przejmować nas on będzie grozą, chociaż odbywać się będzie to poprzez śmiech, tą - jak to nazwał sam Gogol - uczciwą szlachetną postać działającą cały czas w tej sztuce.
WSPÓŁCZESNOŚĆ... W lubelskim przedstawieniu uwypukla się od początkowego zakręcenia przez ``strażaka" - służącego Miszkę (czujnie zdystansowany, zabawny, kreujący swoisty niemy chór Bartosz Mazur) maszynerii podnoszącej kurtynę z sielskim pejzażem. Oto - deus ex machina - objawia się za chwilę, w pierwszych słowach Horodniczego rewizor, sumienie prowincjonalnej głupoty tak nadrealne, że czujemy, iż to od niej wybawiciel aż nazbyt sztuczny, żeby wierzyć w takie cuda, w możliwość takich prostych rozwiązań w realnym życiu. Postawiony zostaje cudzysłów, następuje zdystansowanie, ale doskonale też wiemy, że ten bóg z - tu dosłownej - teatralnej maszyny uruchomił demony, które są bardzo, bardzo realne. One się nazywają głupota, cwaniactwo, pazerność, kumoterstwo, no i wszystkie inne przywary ludzkie, o których dobrze wiemy, a które tak genialnie w jednym dziele skumulował Gogol, a realiztorzy lubelskiego przedstawienia zmultiplikowali w każdym elemencie jego realizacji.
Dawno nie było na przykład spektaklu, w którym tak wielką rolę odegrałaby scenografia. Liszajowata, zapyziała, jak ta prowincja mundi, wystrzeliwuje w górę surrealistycznymi pomnikami rodem z Magritte'a czy Delvaux (mamy w nich echo strażaka, tu odwróconego tyłem) i kominem, który w momencie apogeum wszystkich niecności ożywa buchając parą, tak jak ożywa cała dekoracja animowana ruchem korbowego od maszynerii, by objawić zaułki miasteczka czy podschodową klitkę zajazdu, w którym szczęście dopada Chlestakowa wyawansowanego na rewizora. Tak też - oto świat współczesnego teatru absurdu - rozstępuje się mur, by pojawiło się w ścianach mrowie rąk z donosami atakujące fałszywego demiurga, który już zdążył się obłowić i jedynie chciwość i chucie powstrzymują go jeszcze na moment od rejterady z tego pandemonium.
PAWEŁ DOBRZYCKI, który już w Damach i huzarach pokazał jak kapitalnie potrafi zrozumieć intencje Edwarda Wojtaszki, w Rewizorze wizję reżysera  dopełnił absolutnie mistrzowsko i to w każdym szczególe (on też zrealizował światła), od kostiumów poczynając, na znaczących ideowo dodatkach kończąc. Bohaterowie komedii zmieniają się w naszych oczach z brudnych, lepkich, zatłuszczonych obszarpańców w figury operetkowe. To nowobogaccy, którym słoma z butów sterczy, ale przywdzieją obwieszone medalami surduty, mundury, fraki, a damy kreacje budzące tyle samo podziwu co politowania, imaginacje domowych kreatorów mody na miarę wskazówek Burdy. Szczytem szczęścia w domu Anny Andrejewnej, żony Antona Antonowicza Skwoznika-Dmuchanowskiego będzie palma otoczona siedziskiem, na którym matka nakrywa in flagranti córkę Marię romansującą z Chlestakowem, a ta - za chwilę - czyniącą to samo rodzicielkę. Ile osób oglądających to cudo na scenie nie marzyłoby o posiadaniu takiej kanapy kwiecistej w swym domu? Pytanie na miarę tego spektklu. Jeszcze jedno jego mrugnięcie oczkiem do naszej rzeczywistości.
Podobnym, chociaż nie tak dojmująco odczuwanym tworzywem jest muzyka Tomasza Bajerskiego. Skrzekliwa, budująca akcję, wpędzająca ją w rozdygotanego walca, ma siłę samonakręcania zdarzeń, ich oszalałego kontredansa, który wyciszy się w chwili smutnych pytań wyrosłych z otrzymanej nauczki, refleksji, które poniewczasie dopadną osoby dramatu, a dla nas mają być kolejnym ostrzeżeniem, że ośmieszenie to broń bezlitosna. Dołożyła tu rękę autorka ruchu scenicznego Julitta Łubińska-Zielińska, wydobywając z tanecznych pas scenicznego tłumu rys burleski, która XIX-wieczną farsę przybliża do naszych czasów.
ALE kto wie, czy te wszystkie walory przedstawienia unaoczniłyby się tak znacząco i pięknie, gdyby zespół aktorski nie stworzył jakości, którą z całą odpowiedzialnością można nazwać kreacją zbiorową. Reżyser dokonał tu rzeczy nie tak często osiąganej na scenach - ta kreacja ma jednolity charakter, powstała w tym samym tonie obowiązującym wszystkich wykonawców. Oczywiście, nie zdziwi się nikt, jeśli z tego unisono wydobędzie się na szczyty brzmień rolę Pawła Sanakiewicza, już ostoi Teatru Osterwy. Jego Horodniczy, to pełna paleta środków aktorskich, osobnik, który chociaż cały czas obślizły, przekształca się  na naszych oczach z zapyziałego flejtuchowatego cwaniaczka w wietrzącego sławę generała in spe, by spaść na samo dno pokory w końcowych sekwencjach, człowieka poznającego prawdę o sobie i świecie. Scena, w której jego bohater wyszeptuje swoją wiedzę o łgarstwach ma siłę największych dramatów, a przecież zaraz będziemy się śmiać z jego napuszonych min, gdy dotknie cudu mniemanego - włączenia w rodzinę asa z petersburskiej talii kart. Sanakiewicz gra całym sobą, angażuje się w rolę tak ostatecznie, jakby nie miał już nigdy wejść na scenę i w tej kreacji - ale któryż to już kolejny raz? - wypowiedzieć wszystko co w teatrze ma do zaoferowania. Jest po prostu niezwykły!
Istniały jakieś małe obawy, że po wielkiej kreacji Gustawa/Konrada w Dziadach nie za bardzo w zupełnie innej tonacji poczuje się Jacek Król, który wcielił się (znowu było to nagłe zastępstwo, cóż za szczęście młodego aktora) w Chlestakowa. Były to jednak obawy płonne. Na twarzy Chlestakowa, który ulega temu, co dziś fachowo jest nazywane pseudologia fantastica, czyli zaczyna sam wierzyć w swe kłamstwa, pojawia się i szelmowski uśmiech, i jakaś poetycka nuta szczęścia, bo wszak fałszywy rewizor doznaje chwil najlepszych w swym skarlałym życiu. Trzeba zobaczyć ten błysk w oku, który pojawia się gdy poprawia się: - Ach, co ja mówię, jakie czwarte piętro, na pierwsze piętro wbiegam! (chodzi o mieszkanie w Pitrze, a więc o status), po czym ``zjeżdża" po schodach na ten niższy, ``odpowiadający" jego pozycji poziom. Trzeba widzieć jego skok na ręce ogłupiałych opowieściami urzędasów. Trzeba smakować ten siad na krześle, czyli usłużnie podstawionym kolanie Miszki. To są drobiazgi, z których Król buduje bardzo przekonującą, a wszak komiczną, odrażającą, ale i trochę sympatyczną postać.
NIE jest może tak śmieszny jak inni aktorzy, z których każdy ma do odegrania przynajmniej jedną pyszną etiudę, ale jest nadspodziewanie prawdziwy. A to jego otoczenie szaleje na pograniczu farsy. Magdalena Sztejman-Lipowska w życiowej roli jako fertyczna Anna, zda się być urodzona do funkcji kury domowej z wielkopańskimi zakusami i sercem otwartym na męskie umizgi. Aneta Stasińska jako jej córka Maria ułoży wdzięczną młodzieńczą krecję z mikroruchów rozdygotanej podnieceniem pannicy, z minek naiwnych i wabiących - jakże jej można nie ulec? W urzędniczym stadle Henryk Sobiechart jako sędzia, to napuszony mądraliński, Andrzej Redosz jako wizytator szkół, to znerwicowany cwaniak, znowu zaskakujący Włodzimierz Wiszniewski jako kurator dobroczynności, to bufoniasty donosiciel, a Andrzej Golejewski w kolejnej znaczącej roli jako naczelnik poczty, to krzykliwy głuchol z cudownie wydobytą wadą wymowy.
A przecież mamy jeszcze w tym przedstawieniu fantastyczną trajkocącą żonę ślusarza Hanny Pater i mamy tłumek kupców - Monikę Brudkowską, Annę Torończyk, Jana Wojciecha Krzyszczaka, Ludwika Paczyńskiego - tak jednolitych w wyrazie, a tak różniących się kreską zarysowującą poszczególne role. No i mamy perełki zupełne - dwóch panów Piotrusiów, Tomasza Bielawca i Szymona Sędrowskiego, przy czym ten drugi, który zadawało się, że będzie kolejnym wiecznym amantem, bo predysponuje go do tego jego uroda, ukształtował swą prześmieszną postać z tak niebywałą konsekwencją, tak trafnie dobrał środki wyrazu, że jego Bobczyński w przykrótkich spodenkach i spadających okularkach jest jedną z największych ozdób naszego Rewizora, a już bez wątpienia kreacją najbardziej rozbawiającą widownię. Ogromne brawa!
TAK jak o treści, o współczesnym przesłaniu pokazanego premierowo w Osterwie Rewizora da się powiedzieć, że stworzył go bóg z teatralnej machiny, tak w tej realizacji nie odbyło się nic na owej zasadzie deus ex machina. Nic tu nie ma sztucznego, nic nieuzasadnionego. Powstał spektakl bardzo znaczący, przedłużający bardzo dobry ciąg przedstawień powstałych przez miniony rok w naszym teatrze. I aż strach pomyśleć, ile jeszcze Teatr Osterwy może utrzymywać taką wspaniałą formę. Najlepiej niech trzyma ją już zawsze.

Andrzej Molik