powrót do strona główna Włodzimierz Wiszniewski
"REWIZOR" - przedstawienie, w którym wystąpił Włodzimierz Wiszniewski
"Z kogo się śmiejecie"
- artykół z serwisu internetowego
To spektakl bardzo znaczący, przedłużający bardzo dobry ciąg
przedstawień powstałych przez miniony rok w naszym teatrze. I aż strach
pomyśleć, ile jeszcze Teatr Osterwy może utrzymywać taką wspaniałą formę.
Najlepiej niech trzyma ją już zawsze.
KIEDY wściekły, wyprowdzony w pole Horodniczy wyrzuca w stronę widzów
swoje słynne finałowe Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie
i ta odpowiedź nie będzie - jak w gogolowskim oryginale - okrutnym
stwierdzeniem faktów, tylko w ustach porywająco grającego go Pawła
Sanakiewicza przybierze też formę pytania, otrzymamy ostateczne potwierdzenie
tego, że lubelski Rewizor kierowany jest nie tylko do dzisiejszego widza, ale i
do naszej współczesności.
To przecież odwołanie do innej wrażliwości jaką - przynajmniej teoretycznie
- dysponuje człowiek żyjący 166 lat po prapremierze arcykomedii Mikołaja
Gogola.
Zaiste, zgodnie z obietnicami realizatorów, bohaterowie tego spektaklu nie
biegają po scenie z komórkami. Nie komunikują się oni jednak z obrażonymi
do cna czynownikami z dworu Jego Cesarskiej Mości Mikołaja I, zasiadającymi
na premierze sztuki, nie przedstawiają gorzkiej ramotki o historcznym li tylko
znaczeniu, ale nawiązują dialog z publicznością początków trzeciego tysiąclecia.
My, dzieci innej epoki, nie potrzebujemy już łopatologicznych stwierdzeń, my
- to nasz obowiązek ludzi myślących - winniśmy sami sobie odpowiedzieć na
stawiane pytania i sztuka w reżyserii Edwarda Wojtaszka stanowczo do tego nakłania.
A że problem zawarty w Rewizorze któryś kolejny raz okazuje się być tak
boleśnie aktualny, a że - niestety - aktualny będzie póki natura ludzka nie
dokona jakiejś cudownej wolty, wciąż przejmować nas on będzie grozą,
chociaż odbywać się będzie to poprzez śmiech, tą - jak to nazwał sam
Gogol - uczciwą szlachetną postać działającą cały czas w tej sztuce.
WSPÓŁCZESNOŚĆ... W lubelskim przedstawieniu uwypukla się od początkowego
zakręcenia przez ``strażaka" - służącego Miszkę (czujnie
zdystansowany, zabawny, kreujący swoisty niemy chór Bartosz Mazur) maszynerii
podnoszącej kurtynę z sielskim pejzażem. Oto - deus ex machina - objawia się
za chwilę, w pierwszych słowach Horodniczego rewizor, sumienie prowincjonalnej
głupoty tak nadrealne, że czujemy, iż to od niej wybawiciel aż nazbyt
sztuczny, żeby wierzyć w takie cuda, w możliwość takich prostych rozwiązań
w realnym życiu. Postawiony zostaje cudzysłów, następuje zdystansowanie, ale
doskonale też wiemy, że ten bóg z - tu dosłownej - teatralnej maszyny
uruchomił demony, które są bardzo, bardzo realne. One się nazywają głupota,
cwaniactwo, pazerność, kumoterstwo, no i wszystkie inne przywary ludzkie, o których
dobrze wiemy, a które tak genialnie w jednym dziele skumulował Gogol, a
realiztorzy lubelskiego przedstawienia zmultiplikowali w każdym elemencie jego
realizacji.
Dawno nie było na przykład spektaklu, w którym tak wielką rolę odegrałaby
scenografia. Liszajowata, zapyziała, jak ta prowincja mundi, wystrzeliwuje w górę
surrealistycznymi pomnikami rodem z Magritte'a czy Delvaux (mamy w nich echo
strażaka, tu odwróconego tyłem) i kominem, który w momencie apogeum
wszystkich niecności ożywa buchając parą, tak jak ożywa cała dekoracja
animowana ruchem korbowego od maszynerii, by objawić zaułki miasteczka czy
podschodową klitkę zajazdu, w którym szczęście dopada Chlestakowa
wyawansowanego na rewizora. Tak też - oto świat współczesnego teatru absurdu
- rozstępuje się mur, by pojawiło się w ścianach mrowie rąk z donosami
atakujące fałszywego demiurga, który już zdążył się obłowić i jedynie
chciwość i chucie powstrzymują go jeszcze na moment od rejterady z tego
pandemonium.
PAWEŁ DOBRZYCKI, który już w Damach i huzarach pokazał jak kapitalnie
potrafi zrozumieć intencje Edwarda Wojtaszki, w Rewizorze wizję reżysera
dopełnił absolutnie mistrzowsko i to w każdym szczególe (on też zrealizował
światła), od kostiumów poczynając, na znaczących ideowo dodatkach kończąc.
Bohaterowie komedii zmieniają się w naszych oczach z brudnych, lepkich, zatłuszczonych
obszarpańców w figury operetkowe. To nowobogaccy, którym słoma z butów
sterczy, ale przywdzieją obwieszone medalami surduty, mundury, fraki, a damy
kreacje budzące tyle samo podziwu co politowania, imaginacje domowych kreatorów
mody na miarę wskazówek Burdy. Szczytem szczęścia w domu Anny Andrejewnej,
żony Antona Antonowicza Skwoznika-Dmuchanowskiego będzie palma otoczona
siedziskiem, na którym matka nakrywa in flagranti córkę Marię romansującą
z Chlestakowem, a ta - za chwilę - czyniącą to samo rodzicielkę. Ile osób
oglądających to cudo na scenie nie marzyłoby o posiadaniu takiej kanapy
kwiecistej w swym domu? Pytanie na miarę tego spektklu. Jeszcze jedno jego
mrugnięcie oczkiem do naszej rzeczywistości.
Podobnym, chociaż nie tak dojmująco odczuwanym tworzywem jest muzyka Tomasza
Bajerskiego. Skrzekliwa, budująca akcję, wpędzająca ją w rozdygotanego
walca, ma siłę samonakręcania zdarzeń, ich oszalałego kontredansa, który
wyciszy się w chwili smutnych pytań wyrosłych z otrzymanej nauczki,
refleksji, które poniewczasie dopadną osoby dramatu, a dla nas mają być
kolejnym ostrzeżeniem, że ośmieszenie to broń bezlitosna. Dołożyła tu rękę
autorka ruchu scenicznego Julitta Łubińska-Zielińska, wydobywając z
tanecznych pas scenicznego tłumu rys burleski, która XIX-wieczną farsę
przybliża do naszych czasów.
ALE kto wie, czy te wszystkie walory przedstawienia unaoczniłyby się tak znacząco
i pięknie, gdyby zespół aktorski nie stworzył jakości, którą z całą
odpowiedzialnością można nazwać kreacją zbiorową. Reżyser dokonał tu
rzeczy nie tak często osiąganej na scenach - ta kreacja ma jednolity
charakter, powstała w tym samym tonie obowiązującym wszystkich wykonawców.
Oczywiście, nie zdziwi się nikt, jeśli z tego unisono wydobędzie się na
szczyty brzmień rolę Pawła Sanakiewicza, już ostoi Teatru Osterwy. Jego
Horodniczy, to pełna paleta środków aktorskich, osobnik, który chociaż cały
czas obślizły, przekształca się na naszych oczach z zapyziałego
flejtuchowatego cwaniaczka w wietrzącego sławę generała in spe, by spaść
na samo dno pokory w końcowych sekwencjach, człowieka poznającego prawdę o
sobie i świecie. Scena, w której jego bohater wyszeptuje swoją wiedzę o łgarstwach
ma siłę największych dramatów, a przecież zaraz będziemy się śmiać z
jego napuszonych min, gdy dotknie cudu mniemanego - włączenia w rodzinę asa z
petersburskiej talii kart. Sanakiewicz gra całym sobą, angażuje się w rolę
tak ostatecznie, jakby nie miał już nigdy wejść na scenę i w tej kreacji -
ale któryż to już kolejny raz? - wypowiedzieć wszystko co w teatrze ma do
zaoferowania. Jest po prostu niezwykły!
Istniały jakieś małe obawy, że po wielkiej kreacji Gustawa/Konrada w
Dziadach nie za bardzo w zupełnie innej tonacji poczuje się Jacek Król, który
wcielił się (znowu było to nagłe zastępstwo, cóż za szczęście młodego
aktora) w Chlestakowa. Były to jednak obawy płonne. Na twarzy Chlestakowa, który
ulega temu, co dziś fachowo jest nazywane pseudologia fantastica, czyli zaczyna
sam wierzyć w swe kłamstwa, pojawia się i szelmowski uśmiech, i jakaś
poetycka nuta szczęścia, bo wszak fałszywy rewizor doznaje chwil najlepszych
w swym skarlałym życiu. Trzeba zobaczyć ten błysk w oku, który pojawia się
gdy poprawia się: - Ach, co ja mówię, jakie czwarte piętro, na pierwsze piętro
wbiegam! (chodzi o mieszkanie w Pitrze, a więc o status), po czym ``zjeżdża"
po schodach na ten niższy, ``odpowiadający" jego pozycji poziom. Trzeba
widzieć jego skok na ręce ogłupiałych opowieściami urzędasów. Trzeba
smakować ten siad na krześle, czyli usłużnie podstawionym kolanie Miszki. To
są drobiazgi, z których Król buduje bardzo przekonującą, a wszak komiczną,
odrażającą, ale i trochę sympatyczną postać.
NIE jest może tak śmieszny jak inni aktorzy, z których każdy ma do odegrania
przynajmniej jedną pyszną etiudę, ale jest nadspodziewanie prawdziwy. A to
jego otoczenie szaleje na pograniczu farsy. Magdalena Sztejman-Lipowska w życiowej
roli jako fertyczna Anna, zda się być urodzona do funkcji kury domowej z
wielkopańskimi zakusami i sercem otwartym na męskie umizgi. Aneta Stasińska
jako jej córka Maria ułoży wdzięczną młodzieńczą krecję z mikroruchów
rozdygotanej podnieceniem pannicy, z minek naiwnych i wabiących - jakże jej można
nie ulec? W urzędniczym stadle Henryk Sobiechart jako sędzia, to napuszony mądraliński,
Andrzej Redosz jako wizytator szkół, to znerwicowany cwaniak, znowu
zaskakujący Włodzimierz Wiszniewski jako kurator dobroczynności, to
bufoniasty donosiciel, a Andrzej Golejewski w kolejnej znaczącej
roli jako naczelnik poczty, to krzykliwy głuchol z cudownie wydobytą wadą
wymowy.
A przecież mamy jeszcze w tym przedstawieniu fantastyczną trajkocącą żonę
ślusarza Hanny Pater i mamy tłumek kupców - Monikę Brudkowską, Annę Torończyk,
Jana Wojciecha Krzyszczaka, Ludwika Paczyńskiego - tak jednolitych w wyrazie, a
tak różniących się kreską zarysowującą poszczególne role. No i mamy perełki
zupełne - dwóch panów Piotrusiów, Tomasza Bielawca i Szymona Sędrowskiego,
przy czym ten drugi, który zadawało się, że będzie kolejnym wiecznym
amantem, bo predysponuje go do tego jego uroda, ukształtował swą prześmieszną
postać z tak niebywałą konsekwencją, tak trafnie dobrał środki wyrazu, że
jego Bobczyński w przykrótkich spodenkach i spadających okularkach jest jedną
z największych ozdób naszego Rewizora, a już bez wątpienia kreacją
najbardziej rozbawiającą widownię. Ogromne brawa!
TAK jak o treści, o współczesnym przesłaniu pokazanego premierowo w Osterwie
Rewizora da się powiedzieć, że stworzył go bóg z teatralnej machiny, tak w
tej realizacji nie odbyło się nic na owej zasadzie deus ex machina. Nic tu nie
ma sztucznego, nic nieuzasadnionego. Powstał spektakl bardzo znaczący, przedłużający
bardzo dobry ciąg przedstawień powstałych przez miniony rok w naszym teatrze.
I aż strach pomyśleć, ile jeszcze Teatr Osterwy może utrzymywać taką
wspaniałą formę. Najlepiej niech trzyma ją już zawsze.
Andrzej Molik