powrót do strona główna Ludwik Wiszniewski
opowiadanie NAD JEZIOREM Ludwika Wiszniewskiego w tygodniku PŁOMYK NR 29 z 1937 roku.
PŁOMYK TYGODNIK DLA DZIECI I MŁODZIEŻY Nr 29, tom II, rok 21 Warszawa, 6 kwietnia 1937 roku
cena 30 gr.
Wydawca: Związek Nauczycielstwa Polskiego
|
NAD
JEZIOREM
Było skwarne lipcowe południe, a droga, po której szedłem, tak piaszczysta,
że z trudem posuwałem się naprzód. Nie sprawiało mi to jednak przykrości.
Przeciwnie – byłem szczęśliwy, że idę drogą tak dobrze mi znaną z
dawnych, chłopięcych lat. Kilka godzin temu opuściłem dom, biuro, przyjaciół,
aby właśnie móc iść tą drogą, grząźć w piachu i patrzeć na to
wszystko, co tę drogę otacza, jak patrzałem trzydzieści lat temu.
Droga
zaczynała opadać w dół. Zamiast iść dobrze już udeptaną ścieżką, skręciłem
w bok i poszedłem brzegiem głębokiego jaru. Po twarzy biły mnie kłosy
dojrzałego żyta. Pachniały jeżyny i polne róże. Skwar dopiekał. Wkrótce
poczułem lekki powiew chłodniejszego wiatru, zwiastujący cel mojej podróży.
-
Jezioro!...
Przeszyte
migotliwym pasem słonecznego światła witało mnie, dawnego swego druha i
przyjaciela, niewzruszonym spokojem i głęboką ciszą.
-
Jezioro!...
Czyż,
gdzie indziej było tak przytulnie i dobrze jak tutaj? Czyż, gdzie indziej
szumiały trzciny tak swojsko i życzliwie? Czyż, gdzie indziej rosły
bujniejsze trawy i kwitły piękniejsze kaczeńce?...
Szedłem
nadbrzeżną ścieżyną otoczony rajem dawnych wspomnień, tych najdroższych,
najmilszych, napływały jedne po drugich i wyciskały łzy z oczu...
Na
tej wysokiej burcie, podmytej falami jeziora, wysiadywałem z braćmi długie
godziny łapiąc na wędkę małe, srebrzyste rybki, które potem sami smażyliśmy
ku zgorszeniu sióstr i gderliwej kucharki...
Tu,
przy tym łagodnym skręcie jeziora, gdzie brzeg jest szeroki, piaszczysty i nie
zarośnięty ani trzciną, ani tatarakiem, spędzaliśmy najchętniej czas wśród
zabaw i kąpieli.
Ilu
nas, chłopców, we wsi było, wszyscy umieliśmy doskonale pływać i nurkować.
Zaledwie ten, czy ów brzdąc od ziemi odrósł, już się do wody pchał i bliższą
znajomość z jeziorem zawierał. Nikt się nami nie opiekował, nikt rąk nie
załamywał, gdy który z chłopców na środek jeziora wypływał. Jezioro,
bowiem kochało nas i krzywdy nam nie wyrządzało...
Zza
zakrętu wynurzał się brzeg, zarośnięty bujną wikliną. W jej gąszczu
kryje się olbrzymi granitowy głaz, na którym w owym miłych czasach najczęściej
rozpalaliśmy ogniska. Miejsce to jednak było ciche, ustronne, a my lubiliśmy
tylko szerokie, słoneczne przestrzenie. Mnie jednak wiązały z tym miejscem
najżywsze wspomnienia...
Był
taki sam gorący dzień jak dzisiaj. Jaskółki latały wysoko nad jeziorem, a
ja i mój brat Paweł przyglądaliśmy się im i wróżyliśmy pogodę na następny
dzień. Byliśmy bez wątpienia bardzo zajęci rozmową, gdyż nie zauważyliśmy,
jak ktoś stanął za nami.
-
Doby wieczór, chłopcy!
Patrzyliśmy
na nieznajomego wylęknionymi oczyma.
-Stójcie
tak, jak staliście, proszę was bardzo!
Trzymał
przed sobą otwartą skrzyneczkę i w ręku kilka pędzli. To nas jeszcze więcej
przerażało. Chcieliśmy uciekać.
-
Nie róbcie mi przykrości – mówił – jestem malarzem i chcę was namalować.
Stańcie tak, jak staliście przedtem!
Długo
nie mogliśmy mu dogodzić. Wreszcie sam nas ustawił. Staliśmy jak trusie. Gdy
potem pokazał nam to, co namalował, byliśmy zdumieni; przeciwległy brzeg i
nas samych miał w skrzynce.
-
A teraz chodźcie ze mną – rzekł uprzejmie – i pokażcie inne zakątki
jeziora, tak samo piękne jak ten, który przed chwilą namalowałem. Nie mogliśmy
odmówić mu tej przysługi i doprawdy, wzruszeni byliśmy tym, że nasze
jezioro tak mu się spodobało. Nadszedł wieczór. Zaprowadziliśmy malarza do
naszego domu. Rodzice przyjęli gościa jak najserdeczniej. Wieczorem przy
herbacie gość, jakby odwzajemniając się za gościnę, opowiadał rzeczy tak
ciekawe i zajmujące, że słuchałem go z zapartym oddechem. Opowiadał o pięknie
polskiej ziemi, o starych miastach i klasztorach, o barwnych strojach ludowych.
Mówił o wielkich malarzach oraz o twórcach literatury polskiej. W ów to
wieczór po raz pierwszy usłyszałem o Sienkiewiczu. Nieznajomy z takim
zachwytem opowiadał o jego powieściach, że wszyscy zapragnęliśmy je
przeczytać.
Opowiadania
malarza głęboko przenikły mi do serca. Marzyłem o dalekich podróżach, a
następnie o zdobyciu i przeczytaniu dzieł Sienkiewicza. Ktoś doradził mi,
abym udał się do gminnej biblioteki. Przecież gdzie jak gdzie, ale w
bibliotece wszystkie książki być muszą.
Pewnego
rana, oczywiście za zgodą matki, wyruszyłem do miasteczka, gdzie znajdował
się urząd gminny. Byłem tam już raz w ojcem, więc nie bałem się, że zabłądzę.
Droga
wiodła brzegiem jeziora, a potem przez las. Gdy zaszumiały nade mną sosny,
zabiło mi serce ze strachu. Bałem się i zbójców, i dzikich zwierząt.
Pragnienie jednak wypożyczenia „Ogniem i mieczem”, „Potopu” i „Pana
Wołodyjowskiego” było tak wielkie, że nawet gdybym ujrzał Ali-Babę i
czterdziestu rozbójników z wilkiem na dodatek, nie zawróciłbym z drogi.
Do
drzwi urzędu gminnego pukałem również z uczuciem największego onieśmielenia,
które szybko zmieniło się w najgłębszy smutek, gdy przez odchylone drzwi
wyjrzała jakaś pani i zakomunikowała mi, że kancelaria urzędu gminnego jest
zamknięta, bo pan sekretarz wyjechał do powiatu, a pomocnik poszedł do kąpieli.
Nieznajoma
jednak nie zamknęła przede mną drzwi, a z zaciekawieniem patrzyła mi w oczy,
błyszczące łzami rozczarowania.
-
A z jakim interesem tu przyszedłeś, mały?
-
Bo... bo... przy gminie są biblioteki, a ja chciałem pożyczyć...
Dobra
pani ujęła mnie za rękę i wprowadziła do pokoju.
-
Siadaj! – rzekła – Znam wszystkie książki znajdujące się w bibliotece,
i wiem, że żadna z tych książek nie nadaje się do czytania, a tym bardziej
dla ciebie... Chwalą one Rosję i jej władców, a ty przecież jesteś
Polakiem, tak?...
-
Tak, proszę pani.
-
To dobrze. Cieszę się, że mnie zrozumiałeś.
Usiadła
przy mnie. – Skąd jesteś, jak się nazywasz, kto cię tu przysłał? –
zasypała mnie pytaniami. Chciałem już odejść.
-
Tak cię nie wypuszczę! – rzekła. – Dam ci coś do czytania z moich książek.
Wyszła
z pokoju, a gdy powróciła, położyła mi na kolanach grubą, czarną książkę
w dobrze podniszczonej oprawie. Brzegi kartek były postrzępione, a niektóre
wypadały ze środka.
-
To rocznik „Przyjaciela dzieci”. Uczyła się z niego czytać moja córka,
więc widzisz jak wygląda. Sprawi ci jednak więcej przyjemności niż
wszystkie książki z gminnej biblioteki...
Na
pożegnanie podała mi rękę, którą pocałowałem z wdzięcznością starając
się to podkreślić długim i głośnym cmoknięciem.
I
z tym oto tomem „Przyjaciela dzieci”, tak niespodziewanie zdobytym, usiadłem
właśnie tu, na tym kamieniu, pomiędzy tymi bujnymi wiklinami.
Wówczas,
zajęty przeglądaniem rocznika, prędko o bożym świecie zapomniałem. Każdy
przeczytany ustęp, każdy wiersz, każda ilustracja – wzruszały mnie głęboko,
a piękno i dobro, które płynęły z pożółkłych kartek, przyśpieszały
bicie serca, wywoływały wypieki na twarzy.
Księga,
szeroko rozłożona przede mną na wielkim kamieniu, stawała się dla mnie
coraz droższą, cenniejszą. Coś się wytwarzało w mej duszy, czego na ów
czas ani pojąć, ani zrozumieć nie mogłem. Z tego zapamiętania się wyrwał
mnie brat Paweł. Szukał mnie. Wszyscy w domu zaniepokojeni byli moją
nieobecnością, albowiem nie wiele już brakowało słońca do końca swej
dziennej wędrówki. Cały prawie dzień spędziłem na czytaniu „Przyjaciela
dzieci”, a sądziłem, że była to tylko jedna chwila...
Oderwałem oczy od kamienia i spojrzałem na jezioro. Zalane było czerwienią zachodzącego słońca.
[egzemplarz PŁOMYKa w posiadaniu Joanny i Piotra Wiadernych - G. G., luty 2003]