Gazeta Wyborcza, 24 września 2007 str. 8 Kultura Trójmiasto
Dziennik Bałtycki, 24 września 2007, str. 22
Już od jutra w repertuarze polskich kin znaleźć
będzie można tytuł "Wszystko
będzie dobrze". Niezwykły, mądry oraz wzruszający film w reżyserii,
nagrodzonego na 32. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, Tomasza
Wiszniewskiego. Jak podkreśla sam twórca, nie jest to rzecz skupiająca
się na religii czy wierze. To przede wszystkim historia o przyjaźni i
odkrywaniu pewnych ważnych w życiu wartości. Dzieło Wiszniewskiego poza
precyzyjną reżyserią, dostrzeżoną przez jury festiwalu, zachwyca również
grą Roberta
Więckiewicza - również laureata gdyńskich lwów. W przeddzień
premiery filmu zapraszamy do lektury wywiadu z jego reżyserem.
Artur Cichmiński: Kiedy w Gdyni wyszedł Pan na scenę, aby odebrać
nagrodę za reżyserię, sprawiał Pan wrażenie nieco zaskoczonego...
Tomasz Wiszniewski: Tak, byłem. Wcześniej nie było żadnych
przecieków, chodziły za to sprzeczne informacje. W tym momencie nastawiłem się
bardziej na to, że nagrodę dostanie Michał Lorenc i Robert Więckiewicz. I
rzeczywiście to mnie wtedy zaskoczyło, co nie znaczy, że nie byłem z tego
faktu szczęśliwy. Zwłaszcza, że z nagrodami bywa naprawdę różnie. Często
jeżdżą one na pstrym koniu, na co zupełnie nie mamy już wpływu.
Wiarę w swój, przecież udany, film, jednak Pan chyba miał...
Owszem, miałem. Trzeba jednak pamiętać, że film powstał prawie rok temu.
Przez ten czas człowiek powoli dojrzewa, przeżywa różne rzeczy, czasami
rozterki. Poza tym nie ma takiego reżysera, który byłby tak absolutnie pewny
siebie. Na zewnątrz może to tak wyglądać, jednak w środku bywa naprawdę
bardzo różnie. Proszę mi wierzyć, reżyseria to nie jest słodki kawałek
chleba, a już na pewno nie jest to ciastko.
Między Pana kolejnymi filmami są dość spore odstępy. Po debiucie
musiało upłynąć 11 lat, aby powstał "Tam, gdzie żyją Eskimosi".
Tymczasem okres między tym filmem a "Wszystko będzie dobrze" to już
"tylko" sześć lat. Długo każe pan na siebie czekać.
To dlatego, że w Polsce generalnie nie pomaga się ludziom. Taka jest tu
zasada. Zawsze, jak się dostanie jakąś nagrodę, to potem rodzi się wielkie
pytanie: czy z tego coś wynika? Z reguły nic z tego nie wynika, a wręcz
dzieje się jeszcze gorzej. Na całym świece jest tak, że jeśli ktoś zostaje
nagrodzony, to dla wielu osób jest to fakt, który warto wkrótce wykorzystać.
W tym sensie, że ten ktoś przeszedł właśnie pozytywnie pewien test i można
mu zaufać. U nas z kolej wciąż jakoś tak jest, że to się niestety nie
przenosi. I jak spojrzy się na nagrody po ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni czy
jeszcze wcześniej, to widać, że ci nagrodzeni nie zrobili jeszcze filmu.
Czyli zamiast wyjście z cienia, to jest to jakieś paradoksalne fatum..?
Nawet nie fatum, tylko głupota. Prawda jest taka, że ludzie mający wiatr w
żaglach po prostu dużo lepiej pracują. Dlatego powinni natychmiast robić
kolejne filmy. Nie mam tu na myśli zresztą siebie, tylko innych. Poza tym ja
sam w tym czasie nie próżnowałem, zrobiłem sporo teatrów telewizji. Tu z
kolei wielką szkodą jest to, że w paru przypadkach musiały to być tylko
teatry telewizji. Co najmniej dwa z nich mogłyby być pełnometrażowymi
filmami fabularnymi. Podejrzewam, że nawet udanymi. Z konieczności musiałem
jednak zrobić to w takim, a nie innym formacie. Tak powstał chociażby
"Blues", historia spotkania po dwudziestu latach byłych maturzystów,
która absolutnie powinna być obrazem kinowym. Potem zrobiłem rzecz o
korespondentach wojennych w Czeczenii. Pierwotnie to również miał być duży
film. Niestety nie udało się, gdyż musiałaby to być produkcja angielska.
Tak więc skoro nie mogłem być reżyserem na planie filmowym, robiłem teatr
telewizji. Natomiast teraz, kiedy tego teatru praktycznie już nie ma, trzeba
znaleźć inne sposoby na uczciwe zarobkowanie.
Tematy na duży ekran, o których Pan tu wspominał, są już bezpowrotnie
stracone dla kina? Nie ma na to żadnych szans?
Naprawdę wątpię, aby coś z tego kiedyś wyszło. Myślę że wątek ten
można podsumować w ten sposób, iż jest to bardzo miłe, kiedy otrzymuje się
różne nagrody, ale też szalenie u nas niebezpieczne.
Miejmy nadzieję, że kolejny Pana film pojawi się zdecydowanie szybciej.
Także o tym marzę.
Wróćmy do "Wszystko będzie dobrze", jak to wszystko się zaczęło?
Szukając zupełnie innego tematu, spotkałem w pewnym momencie Rafała
Szamburskiego. Wtedy przygotowywałem się do filmu o biedaszybach, co skończyło
się zresztą dokumentem zatytułowanym "Wszyscy jesteśmy z węgla".
Rafała poznałem na warsztatach dramaturgicznych i wtedy on pokazał mi pierwszą
wersję scenariusza "Wszystko będzie dobrze", czyli tak naprawdę
"Pawełka", gdyż taki był pierwotnie tego tytuł. Później okazało
się, że opisał on historię swojego umierającego na raka ojca. W tamtym
czasie Rafał, jako nastoletni chłopiec, musiał zajmować się gospodarstwem
rolnym i kiedy tak biegał między świniami i kaczkami modlił się jednocześnie
o wyzdrowienie ojca. Tekst ten dostaliśmy razem z Andrzejem Grębowiczem
(Robert Brutter) i dostrzegliśmy w nim niebywałą siłę energetyczną, a także
spory potencjał na powiedzenie czegoś ważnego o polskiej rzeczywistości.
Poza tym rzadko czyta się scenariusze, przy których człowiek po prostu się
wzrusza. Było to dla mnie zupełnie zaskakujące i w efekcie spowodowało, że
tym tekstem się zajęliśmy.
Tym samym ponownie powrócił Pan do bohatera, którym jest kilkuletni chłopiec...
To prawda, ale jest to zupełny przypadek, więc nie należy mnie odbierać
jako reżysera filmów dziecięco-męskich. Czasami tak się układa i tak się
właśnie tym razem zdarzyło. Zresztą te dwa filmy traktują oczywiście o
czymś zupełnie innym. Poza tym "Tam, gdzie żyją Eskimosi" byli
jakimś totalnym koprodukcyjnym kompromisem.
Trzy państwa brały w tym udział.
I zdecydowanie za dużo. Efekt tego jest, przynajmniej dla mnie,
niesatysfakcjonujący.
"Wszystko będzie dobrze" to nie tylko opowieść o przyjaźni
dorosłego z dzieckiem, ale też obyczajowy obrazek mówiący, co nieco o naszej
religijności, szczególnie o przywiązaniu do pewnej rytualnej i niestety
nierzadko bezrefleksyjnej tradycji.
Myślę, że do Boga ludzie dochodzą w różny sposób. W ogóle, jeśli
chodzi o Absolut i Wielkiego Scenarzystę, to tak się jakoś układa, że każdy
kroczy własną drogą. Dowcip polega na tym, że trzeba Go zacząć szukać. W
tym momencie mądrze analizowana potrzeba duchowości zakłada poszukiwanie. Bez
naszej potrzeby znalezienia, na pewno Wielki Scenarzysta sam z siebie nas nie
odwiedzi.
Z tym, że tutaj potrzeba ta wynika niejako z pewnej dość powszechnej
zasady, że "jak trwoga, to do Boga" ...
Nie zupełnie tak do końca. Po pierwsze, jeśli mówimy o Andrzeju, czyli
postaci granej przez Roberta Więckiewicza, to tak naprawdę on nie wierzy, że
może stać się ojcem dla tych dzieci. Jemu samemu jest bardzo trudno uwierzyć
w to, że jest to właśnie mu pisana droga. Oczywiście ma świadomość
pewnego wyboru, że albo się zapije, albo będzie musiał się piąć po
drabinie, którą mu podsunięto. W tym przypadku mam tu na myśli tych dwóch
chłopców. Dla niego oczywiste staje się, że jeśli nie przyjmie tej
odpowiedzialności, to za rok czy dwa utonie w alkoholu. Myślę, że tutaj taką
generalną mądrością, albo wiarą jest fakt, że potrafimy raz nazwać, dwa w
ogóle zauważyć, stawiane przed nami wybory. Jest tutaj pewna oczywistość
polegająca na tym, że jeśli ludziom dana jest szansa zauważenia wyborów, to
mają oni wtedy również sposobność, aby potraktować to jako okazję do
samodoskonalenia się. Jeśli natomiast zostanie to potraktowane jako niewarty
specjalnego podejścia przypadek, to szalenie ciężko jest go wtedy wykorzystać.
W sumie, jak sądzę, cały atut ludzi głęboko wierzących polega na tym, że
te mikrofakty, które zdarzają się nam w życiu, oni potrafią dostrzec i we właściwym
momencie na nie zareagować, czyli wybrać. Najgorszą rzeczą jest to, kiedy
obok nas przechodzą takie momenty i my tego w ogóle nie zauważymy, traktując
je jako coś oczywistego. Myślę, że tak naprawdę cała ta przemiana nie
dzieje się dzięki jakiejś wyjątkowej ingerencji boskiej, ale przez to, iż
odbywa się to w nich samych. W momencie, kiedy zauważają, że dano im wybór.
Oczywiście nie trzeba być wierzącym, żeby to dostrzec, ale dużo trudniej
jest to zrobić nie będąc osobą, w jakikolwiek sposób uwrażliwioną na działanie
Wielkiego Scenarzysty.
I tak mam takie wrażenie, że tą polską religijność ujął Pan w
nader subtelny sposób, nie obnażając zanadto tej całej hipokryzji, od której
nie jest wolny Polak-Katolik.
To dlatego, że walka z nią, tak naprawdę mnie nie interesuje. Praca nad nią
wymaga co najmniej kilku pokoleń. W związku z tym, nie mam prawa tego tutaj
oceniać. Sądzę natomiast, iż warto pokazać, że wiara w Absolut czy po
prostu w Siłę Wyższą zdecydowanie pomaga w życiu. Jest to naturalnie długi
proces i nie wolno go sztucznie przyspieszać. Stanie się on sam...
Robert Więckiewicz, laureat nagrody za pierwszoplanową rolę męską,
m.in. za postać nauczyciela WF-u we "Wszystko będzie dobrze". Od
początku to on był Pana kandydatem do tej roli?
Rozmawiałem z kilkoma osobami, jednak finalnie okazało się, co zresztą
zostało potwierdzone na planie, że Robert ma cudowną cechę, którą posiada
tylko niewielu aktorów. Mianowicie słucha partnera. A to z kolei jest
absolutna baza dobrej gry aktorskiej i możliwości osiągnięcia wyżyn prawdy.
Niestety większość aktorów, zepsutych przez seriale i inne rzeczy, nie
komunikuje się z partnerem. Prawda jest taka, że w zależności, jak ten
partner się zachowa, trzeba też umieć zmienić swoje zachowania. Jest to możliwe
tylko wtedy, kiedy się głęboko wsłucha w to, co mówi druga osoba. Robert to
posiada i dlatego bardziej na ekranie jest niż gra. To jest jego wielki atut,
powtórzę, rzadko widziany na polskim ekranie.
W jaki sposób pracowaliście nad tą postacią?
Robert w ramach przygotowań wziął udział w terapii AA. Poznał świat
alkoholików, co mu zresztą bardzo pomogło. Potem sam zauważył, że wszyscy
potencjalnie jesteśmy alkoholikami, nawet jeśli nam się wydaje, że tak nie
jest. Z chwilą kiedy zobaczyłem, jak Robert reaguje na zachowanie chłopca, na
jego zmienność, wiedziałem już, że jest to właściwy wybór. Stało się
wtedy dla mnie jasne, że spotkał się ze sobą ten najwłaściwszy zestaw
ludzi, którzy mogą pociągnąć cały film. Tak więc Robert stanowił tu pewną
oczywistość, chociażby z tego względu, że jest fachowcem. Z kolei wielkim
problemem był wybór dziecka, co zawsze w tego typu przypadkach jest wielką
niewiadomą i trzeba mieć naprawdę szósty zmysł, żeby dobrze trafić.
Adam Werstak jest tego chyba najlepszym przykładem, że szósty zmysł
Pana tutaj nie zawiódł. On sam zresztą ma sporo wspólnego z graną przez
siebie postacią.
Byłem tego świadom. Gdy ogarniały mnie jakieś niepewności, to właśnie
jego sytuacja i doświadczenie życiowe stawały się decydującym elementem
wyboru Adama. Wiedziałem, że będzie miał z czego czerpać. Będzie mógł
odwołać się do odczuć, pamięci emocjonalnej, na której bazują także
zawodowi aktorzy, jednak oni posiadają jeszcze technikę wspomagającą w
kreowaniu roli. Natomiast chłopiec nie ma takiej możliwości i nie może mówić
o rzeczach, których nie zna...
Wszedł on od razu w tę rolę?
Praktycznie od razu. Sam byłem zaskoczony jego przygotowaniem i autentycznością
już podczas castingów. Widziałem, że nie kłamie. Czułem, że odwołuję się
do swoich osobistych odczuć oraz problemów domowych. I takie właśnie sceny
on też tutaj przerabiał. Przez to nie musiał tworzyć oraz imaginować sobie
sytuacji, których nigdy nie znał. To jest jego duża siła, jak również to,
że zgodził się nam to udostępnić.
Wróćmy raz jeszcze do festiwalu w Gdyni. Zarówno Pana film, jak i kilka
innych tytułów tam zaprezentowanych, przykładowo "Rezerwat",
"Benek"
czy "Ogród
Luizy", pokazują rzeczy niebanalne, jednocześnie pozostając
atrakcyjnymi dla widza. Czuje Pan, że następuje jakiś zwrotu w naszym kinie?
Czy to siermiężne pokazywanie naszej rzeczywistości powolutku ustępuje, za
to zaczynamy szukać przekazu bardziej uniwersalnego, przystępnego w odbiorze?
Mam takie wrażenie, że powoli się tego uczymy. Ludzie nie chcą oglądać
"czarnuchy", nie chcą oglądać filmów smutnych. Tymczasem już od
dawna jesteśmy świadomi tego, że film nie zmienia świata, a na pewno nie
potrząsa ludzkimi sumieniami. Funkcję taką już od dłuższego czasu spełniają
telewizyjne newsy, które coraz częściej paradoksalnie pozostawiają nas obojętnymi.
Metoda potrząsania sumieniami w kinie współczesnym, moim zdaniem w ogóle się
nie sprawdza. W związku z tym musimy znaleźć sposób na to, żeby widz chciał
zobaczyć film, mógł się na nim wzruszać i bawić jednocześnie. Przy okazji
otrzymał też pewną dawkę propozycji myślowej, jakiegoś elementu do
dyskusji oraz zapytań, które w nim potem pozostaną. Dla mnie prostą
odpowiedzią na pytanie: czy film jest dobry, jest to czy on do mnie później
wraca. Największy komplement, jaki może otrzymać reżyser następuje wtedy,
kiedy ktoś po obejrzeniu jego filmu chce do niego powrócić i to czyni. Z
kolei różnica między, dajmy na to, filmami komediowymi a takimi z problemem
jest właściwie tylko jedna. Zarówno komedie, jak i pozostałe nasze obrazy
pragną widowni. Z tym, że my pragniemy jeszcze, aby filmy te dodatkowo widza
jakoś drążyły. Poza tym nie żyjemy w przestrzeni nieistniejącej. Zarówno
kinematografia czeska, jak i angielska, taka jak Loacha czy Leigh, pokazały
nam, że można opowiadać fascynujące tematy oraz historie, które oprócz
prawdy dają nam także wzruszenie i dostarczają wielu innych emocji.
Jakie jest Pana, jako reżysera, w tej chwili największe marzenie?
Jeśli zrobię projekt, przygotowywany przeze mnie już od piętnastu lat, to
będę wiedział, po co zostałem reżyserem. Póki co jeszcze tego nie wiem, więc
muszę to szybko zrobić, gdyż czas leci nieubłaganie. Tymczasem jest to
wspaniały, wręcz genialny projekt oparty na twórczości Jurgena Thorwalda,
jednego z najważniejszych historyków medycyny nowożytnej. Jest on autorem między
innymi takich książek, jak: "Stulecie chirurgów", "Triumf
chirurgów" czy "Stulecie detektywów" i wielu jeszcze innych
pozycji. Byłyby to filmy opowiadające o dokonaniach nowożytnej medycyny, o
jej wynalazcach i odkrywcach. Każda z tych historii wiąże się z tak wspaniałymi
opowieściami i tak przeróżnym poziomem gatunkowym, że aż człowieka
przechodzą ciarki. Tam jest i love story i crime story, jak również film
obyczajowy oraz komedia romantyczna. Wszystkie te elementy dają szansę
opowiedzenia wstrząsających historii ludzi, zarówno lekarzy, jak i pacjentów,
którzy tworzyli zręby nowożytnej medycyny. W związku z tym filmy te nie
stanowiłyby analizy wynalazków, tylko byłby próbą uchwycenia emocji związanych
z tworzeniem tych wszystkich odkryć. Warto chociażby tu wspomnieć, iż znany
dość powszechnie kierunek, jakim jest anestezjologia, pociągnął za sobą
trzy trupy naukowców lub osób się za nich podających. Gdyby to wszystko udało
mi się przenieść na ekran, a nie jest to łatwe chociażby ze względu na to,
że opowieści te rozgrywają się od 1830 do 1890 roku, to naprawdę wiedziałbym,
po co studiowałem reżyserię. Poza tym lubię medycynę.
Rozumiem, że scenariusz już Pan ma?
Mam już praktycznie gotowe treatmenty, chociażby z racji tego, że musiałoby
powstać w tym przypadku kilka filmów. Natomiast, skoro myślę o tym już od
piętnastu lat, to w międzyczasie zrobiłem też film dokumentalny opowiadający
o losach pana Jurgena Thorwalda, nieżyjącego już pisarza.
Pytanie już na koniec, jako do laureata nagrody za reżyserię. Pana
przepis na udany film?
Połączyć się z widzem poprzez śmiech albo łzy i zaproponować dyskusję
o czymś głębszym. Może zabrzmi to dość klasycznie ale zgodnie ze starym
cytatem: pamiętajmy że "... i śmiech może być nauką, jeśli się z
przywar, nie z ludzi, natrząsa.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Tomasz
Wiszniewski
Cud to inni ludzie, których nie bez przyczyny często, spotykamy na naszej
drodze. Dzięki nim otrzymujemy szansę by stać się lepszymi - mówi w
kontekście swojego najnowszego filmu "Wszystko będzie dobrze"
Robert Wiszniewski.
Na cudowne uzdrowienie swojej chorej matki liczy 12 letni Paweł. Ponieważ
lekarze nie dają kobiecie żadnych szans na przeżycie, chłopak zawiera dość
nietypowy „układ z Matką Boską”. Udaje się na pielgrzymkę do
Częstochowy, by w ten sposób wyprosić zdrowie dla niej. Chłopakowi podczas
biegu towarzyszy borykający się z problemem alkoholowym nauczyciel
wychowania fizycznego. Mimo poświęceń chłopca matka umiera, ale spotkanie
dziecka i wuefisty odmieni życie ich obu.
Zarówno w Pana filmie, jak i mających niedawno kinową premierę
„Sztuczkach” czy „Hani” dziecko jest postacią
pierwszoplanową. Zastanawia mnie czemu służy ten zabieg. Czy dziecko samo w
sobie jest już nośnikiem pewnych idei, cech łatwych do odczytania dla
odbiorcy?
Myślę, że dziecko jest bardzo wdzięcznym bohaterem. Dlatego, że w nim
mogą przejrzeć się dorośli. Poprzez jego wrażliwość, stereotypy jakie
kojarzą się z dzieckiem my sami-dorośli potrafimy odnaleźć niejako odnośnik
dla samych siebie. Myślę, że to jest główny powód.
Paweł ma zaledwie 12 lat, a na swoich barkach niesie bagaż doświadczeń
dorosłego człowieka. Ojciec zmarł na skutek przepicia i to właśnie on
musi opiekować się ciężko chorą matką. Tak trudnej roli nie jest chyba w
stanie zagrać każde, nawet najbardziej utalentowane, dziecko. Adam Werstak
znakomicie „zespolił się” z graną przez niego postacią.
Zależało mi by tę rolę zagrał chłopak, którego życiowe doświadczenie
pozwoli mu w pełni zrozumieć dramat bohatera. Byłem bowiem świadom, że
dziecko, które nie zaznało nigdy biedy, nie wie czym jest alkoholizm w
rodzinie, czym są pewne trudne życiowe sytuacje nie będzie w stanie
skomunikować się z odczuciami głównego bohatera. Szukałem dziecka, które
niejako w swoim bagażu będzie niosło te wszystkie rzeczy. Tutaj Adam, na
nieszczęście, taki dramat przeżył. Wiedziałem jednak równocześnie, że
jeśli ma zagrać prawdziwą rolę a nie plastikową to będę musiał bazować
na jego odczuciach. Ten film jest dla niego formą psychodramy. I dlatego nie
trzeba było go w jakiś szczególny sposób przygotowywać do tej roli. Większym
problemem było znalezienie go.
Wprowadzenie dziecka z takimi doświadczeniami w zupełnie inną
rzeczywistość- mam tu na myśli pierwszoplanową role w filmie- to chyba duża
odpowiedzialność. Takie wydarzenia każdemu dają nadzieję na lepsze jutro,
a po skończeniu zdjęć Adam musiał wrócić do codzienności.
Przed kręceniem zdjęć do filmu rodzina Adama rozpadła się. On wraz z
siostrą dostał się do bardzo dobrego domu dziecka. Nie trafił do typowego
bidula, ale miejsca gdzie faktycznie walczy się o dzieci i otacza się je
opieką. Oczywiście musiały zajść pewne kłopoty i zaszły, ale poprzez właściwy
doping i opiekę nad Adamem udało się je zminimalizować. Oczywiście
gra w takim filmie, to dla dziecka duże wyzwanie psychiczne.
Oglądając film można odnieść wrażenie, że Paweł jest bardziej dojrzały
niż jego matka. To ona obiecała, że jeżeli jej mąż alkoholik umrze w
akcie wdzięczności uda się na pielgrzymkę do Częstochowy. Nie dotrzymała
słowa. Paweł czyni to niejako za nią ale także w jej intencji. Trudno
uwierzyć, że dziecko może zdobyć się na taki gest.
Paweł w przeciwieństwie do matki jest głęboko przekonany, że wiara jest w
stanie przenosić góry i wie, że jeśli coś człowiek obiecał to musi to
wykonać. Wiara Pawła jest bezgraniczna, całościowa. I tak właśnie może
wierzyć tylko dziecko. Również tylko ono może całkowicie oddać się
osobie prowadzącej je.
Ta osobą prowadząca Pawła ma być wuefista? To on towarzyszy
Pawłowi podczas jego biegu na Jasną Górę. On sam kiedyś też biegał,
lecz jak sam mówi: „różne życiowe okoliczności sprawiły, że zaczął
pić”. Podejmuje decyzję zaopiekowania się chłopcem. Jednak na początku
trudno odbierać ją jako gest dobrej woli w stronę dziecka.
Trener dopiero na skutek różnych sytuacji stanie się prawdziwym
bezinteresownym, opiekunem chłopca. Na początku był on dla niego tylko kimś,
kto wymaga opieki, kto jest kłopotem. Myślę, że momentem przełomowym była
sytuacja kiedy Paweł nie chciał przyjąć pieniędzy za umieszczenie reklamy
na koszulce w której odbywał pielgrzymkę. Ta decyzja dziecka zaimponowała
mu. Zobaczył jego niezłomność i charakter.
Jest to pierwszy przełomowy moment we wzajemnych relacjach miedzy nimi.
Ten wpływ Pawła na alkoholika - wuefistę będzie tak duży, że
podejmie nawet próby zerwania z nałogiem. Po to właśnie skonfrontował pan
tych dwóch bohaterów?
Ja uważam, że my się nie zmienimy samoistnie, ale przez ludzi których
spotykamy na naszej drodze, czy różne wydarzenia, które nas spotykają.
Ale końcowa scena nie daje nadziei, że wuefista zerwie całkowicie z
nałogiem. A mimo tego, po śmierci matki, zostawia Pan Pawła niejako pod
jego opieką.
Na poziomie realistycznym oddanie chłopców alkoholikowi jest praktycznie
niemożliwe. W sferze symbolicznej wzięcie za kogoś odpowiedzialności i
czerpanie z tego energii jest możliwe. Taki wybór jest im dany. Mogą się
rozejść i wszyscy na tym stracą i mogą się rozejść i wszyscy na tym
zyskają. Ja daje moim bohaterom wybór. Finalnie obaj będę musieli podjąć
decyzję.
Poświęcam dużo czasu postaci nauczyciela wuefu, bo to postać dość
wyrazista, charakterystyczna, zostająca w pamięci. Duża w tym zasługa
Roberta Więckiewicza.
Myślę, że Robert zagrał znakomicie. Ja robiłem casting z kilkoma
aktorami, ale szybko stało się dla mnie jasne, że Robert spośród
wszystkich kandydatów, daje szanse na to, że nie będzie kreował tej
postaci tylko się w nią wtopi. Taka prawdziwość jest bardzo rzadko
spotykana . Dla mnie bardzo ważne było, żeby aktor grający wuefistę
potrafił wsłuchać się w głos dziecka, żeby potrafił je zrozumieć
i nie walczył z nim. Nie każdy aktor to potrafi. Robertowi się to udało.
Paweł dotrzymuje obietnicy i po trudach dociera do miejsca docelowego -
czyli Jasnej Góry. Liczy też na cudowne wyzdrowienie matki. Ona jednak
umiera.
W naszym rozumieniu jest właśnie często tak, że jeśli nasza prośba
nie została spełniona, to słabnie nasza wiara. To, że matka Pawła umarła,
jest szansą na rozpoczęcie nowego życia dla Andrzeja. Trudno wyrokować, co
było ważniejsze, ale na pewno odejście jednej osoby posłużyło szansie
odbudowy drugiej osobie. Myślę, że dziś nie zawsze właściwie rozumiemy
czym jest cud.
Jak więc należy go rozumieć?
Cud jest niebezpieczną formułą, bo ciągnie nas prosto do wiary chrześcijańskiej.
A cuda wydarzają się w różnych religiach. I we wszystkich religiach ten
związek bliźniego żyjącego obok ciebie jest chyba najważniejszy. Cuda
naprawdę się dzieją i to obok nas, ale my tego nie zauważamy. Często są
to np. ludzie od których możemy się czegoś nauczyć lub których to my możemy
wzbogacić. Cała tajemnica polega na tym, żeby nie traktować pewnych
sytuacji jako przypadku losowego tylko, żeby traktować to jako element nas
budujący. W filmie jest pokazanych wiele sytuacji, które mogą zmienić życie
bohaterów. Np. matka, po raz pierwszy może być dumna z Pawła, przez co ma
szansę na zmianę. Brat Pawła-Piotrek z niedojdy, która jest popychadłem w
rodzinie staje się niemalże mężczyzną, który po raz pierwszy w życiu może
podjąć decyzję. Opiekując się matką ma też szansę by nauczyć się
odpowiedzialności..
Nie mogę nie zapytać o to, jak udało się panu uzyskać pozwolenie
na zrobienie zdjęć przed Cudownym Obrazem. Ostatnim reżyserem, któremu
ojcowie Paulini zezwolili na to był w 1974r. Jerzy Hoffman. Zgody na kręcenie
filmu nie uzyskali nawet twórcy filmów o Janie Pawle II.
Mamy mądrych duchownych, którzy odnaleźli w scenariuszu na tyle ważną
zawartość emocjonalną i myślową, że pozwolili nam pojawić się tam z
kamerą. Ponieważ film ma korzenie chrześcijańskie, a Jasna Góra jest
miejscem gdzie te wszystkie problemy i zawierzenia się pojawiają. To było
wielkie wyróżnienie i bardzo wzruszający moment.
"W oczekiwaniu na cud" - oglądanie i omawianie
filmu w programie nauczania języka polskiego III klasy gimnazjum. "Język
i słowa" wyd. WSiP