powrót do   Wojciech Wiszniewski    strona główna

 

Kronika śmierci przedwczesnych

PIOTR SARZYŃSKI, MAJA WOLNY

Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2000

 

 

 

 

 

(fragment książki)

 

Życie płatało Wojciechowi Wiszniewskiemu dziwne figle, czasem dawało znaki. Śmierć reżysera nastąpiła w przeddzień jego 35 urodzin. Pierwszym ważnym dziełem Wiszniewskiego był film "Zawał serca" (etiuda o zaganianym mężczyźnie, który - znalazłszy się w pięknej alei drzew - umiera na atak serca)- ostatnim sztuka telewizyjna "Palacz zwłok" według Ladislava Fuksa
Wojciech Wiszniewski (1946 -1981)

Urodził się 22 lutego 1946 roku w Łodzi. Ojciec adwokat osierocił rodzinę, gdy Wojciech miał 5 lat. Matka była zmuszona wynajmować pokoje ich dużego mieszkania.

Na stancji wielokrotnie gościli ciekawi studenci: Polański, Kluba, Piwowarski. Po maturze Wiszniewski rozpoczął studia w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej i Telewizyjnej na wydziale operatorskim. Później przeniósł się na wydział reżyserii, który ukończył z wyróżnieniem w 1975 roku. Jego pierwszym filmowym sukcesem był "Zawał serca" (1967) nagrodzony na festiwalu w Oberhausen, Od 1970 współpracował z wytwórnią "Czołówka" oraz z telewizją. Nakręcił film o przodowniku pracy Bernardzie Bugdole, po nim powstały też inne - "Wanda Gościmirska - włókniarka", "Stolarz", "Sztygar na zagrodzie", "Elementarz". W 1974 ukończył swój pierwszy film fabularny zatytułowany "Historia pewnej miłości" i związał się z Wytwórnią Filmów Oświatowych. Zmarł w 1981 roku. Nie doczekał rozdania nagród na Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie, gdzie święcił triumfy jego "Elementarz".

Życie płatało Wojciechowi Wiszniewskiemu dziwne figle, czasem dawało znaki. Śmierć reżysera nastąpiła w przeddzień jego 35 urodzin. Pierwszym ważnym dziełem Wiszniewskiego był film "Zawał serca" (etiuda o zaganianym mężczyźnie, który - znalazłszy się w pięknej alei drzew - umiera na atak serca)- ostatnim sztuka telewizyjna "Palacz zwłok" według Ladislava Fuksa  (bohater morduje żonę Żydówkę i syna z domieszką gorszej krwi, a później, jako szef krematoriów - siedzi w pustej sali i wyje jak ugodzone zwierzę). Reżyser zmarł na zawał, a w dniu pogrzebu telewizja wyemitowała "Palacza". To był oczywiście przypadek - ramówkę ustalono dużo wcześniej.

Przyjaciele Wiszniewskiego lubią czasem mówić, że coś dzieje się dzięki Wojtkowi, że on jakoś z góry "zadziałał". Nawet, gdy chodzi o jakąś błahostkę.

Syn reżysera Mateusz, dziś już ponad trzydziestoletni terapeuta, zewnętrznie bardzo do ojca podobny, ma własną, psychologiczną interpretację takich "przypadków" (patrz "Wspomnienie"). Mateusz Wiszniewski przyznaje, że terapią i treningami relaksacyjnymi zajął się trochę z lęku przed rodzinnym fatum - dziadek osierocił małego ojca, ojciec osierocił syna.

Wiszniewskiego nazywano  "Szajbus". Robił filmy, które trafiały na półkę. Każdy następny, zamiast pomagać mu w karierze - przeszkadzał. A jednak dla młodych filmowców lat siedemdziesiątych był prawdziwym guru. Nie wchodził w układy z władzą i środowiskiem. Był nieugięty, bezkompromisowy. To wówczas bardzo imponowało. Nie chciał się podporządkować i przez to miał ciągłe kłopoty. W łódzkiej filmówce nie chciano mu przyjąć pracy dyplomowej. Już sam jej temat: "Film dokumentalny a rzeczywistość społeczna. Propaganda" wydawał się podejrzany. Było oczywiste, że Wiszniewski poprzez wyliczenie grzechów polskiego dokumentu  ( "nadmiar tendencji apologetycznych i panegirycznych, schematyzm w myśleniu, slogany w formułowaniu, bojaźliwość w podejmowaniu tematyki kontrowersyjnej, lakiernictwo" - tak napisał w odrzuconej pracy) - krytykował polską rzeczywistość.

Wiszniewski potrafił roztoczyć wokół siebie atmosferę aktywności, gorączkowych poszukiwań. Młodzi filmowcy lgnęli do niego, bo czuli, że jego opieka jest bezinteresowna, że wypływa z prawdziwej fascynacji filmem. To, że był reżyserem odrzuconym, że jego filmów nie pokazywało się w telewizji - to także robiło swoje.

W początkowym okresie swojej kariery Wiszniewski występował jako aktor. Zagrał w filmie "Rekord świata" Filipa Bajona i w "Przejściu podziemnym" Krzysztofa Kieślowskiego. Był bohaterem telewizyjnego filmu "Debiut" Sławomira Idziaka. W "Podróży do Arabii" Antoniego Krauzego stworzył postać kierownika pracowni plastycznej - według opinii przyjaciół - kogoś bardzo podobnego do siebie: człowieka ironicznego i zarazem niezwykle serdecznego.

Już po studiach Wiszniewski włączył się w prace Koła Młodych Stowarzyszenia Filmowców Polskich, które w połowie lat siedemdziesiątych działało bardzo aktywnie. Zależało mu szczególnie na tym, żeby stworzyć warunki dla debiutantów. W 1978 roku udało się powołać Filmowe Studio Młodych przy Naczelnej Redakcji Telewizyjnych Filmów Fabularnych oraz Studio Debiutów przy Wytwórni Filmów Dokumentalnych.

Próbował swoich sił także i w teatrze. W roku 1979 wyjechał do Lublina, gdzie przyjęto go jako reżysera na pół etatu do Państwowego Teatru im. J. Osterwy. Miał tam wyreżyserować napisane przez siebie widowisko "Lublin - tamte dni". Tekst oparł przede wszystkim na dokumentach z okresu II wojny światowej i początków nowej ludowej władzy. Premiera odbyła się w lipcu tego samego roku. Do Lublina Wiszniewski już nie powrócił, ale zainteresował go teatr telewizji, dla którego przygotował sztukę (to był właśnie ów "Palacz zwłok").

"Szajbus" miał swoje dziwactwa. Uwielbiał na przykład wszelkie przeceny. Kupował wszystko, co wydawało mu się okazyjnie tanie. Przez to miał w domu cztery frytkownice. Potrafił zaciągnąć znajomych na drugi koniec miasta, bo akurat sprzedawano dżem truskawkowy po starej cenie. Przyjaciół zasypywał drobnymi prezentami. Sobie kupował przede wszystkim książki. Miał ogromne zbiory, które z trudem mieściły się w małym mieszkaniu przy dawnej ulicy Stołecznej w Warszawie. Oto jak wspomina swoje pierwsze spotkanie z mistrzem Piotr Mikucki, reżyser, niegdyś asystent Wiszniewskiego: "Wszedłem do małego kiszkowatego pokoju całkowicie zastawionego książkami. Na środku, pod oknem siedział Wiszniewski. Siedział na takim turystycznym krześle z płótna i aluminium. Wyglądał jak król i jednocześnie jak błazen".

Choć zawodowo Wiszniewski związał się z Warszawą, to duszą był cały czas w Łodzi. Lubił obserwować to miasto, znał mieszkańców z różnych dzielnic. W specyficznej brzydocie Łodzi dostrzegał fascynujące piękno. Pewnego razu na spacerze usłyszał dziwny dźwięk- coś pomiędzy stukotem obcasów a odgłosem kopyt uderzających o bruk. Rozejrzał się dookoła. Zobaczył tylko biednie ubranego starszego człowieka. Chciał pójść dalej, ale to stukanie nie dawało mu spokoju. Przystanął. Okazało się, że staruszek do znoszonych butów miał doczepione końskie kopyta.

Z Łodzią związane było życie rodzinne Wiszniewskiego, niestety nieudane. Żona, Joanna - plastyk. Dwoje artystów pod jednym dachem nie bardzo dawało sobie radę z problemami codzienności. Na małżeństwo Wiszniewskich bardzo źle wpływały jego częste wyjazdy do Łodzi.

"Wojtek źle rozłożył energię. Zapomniał, że film nie jest najważniejszy. Jego syn wychowywał się praktycznie bez ojca. Grzech zaniedbania był jednym z największych, jakich Wojtek się dopuścił" - wspomina Tomasz Wiszniewski, bratanek Wojciecha, również reżyser. W świecie filmu znalazł się dzięki wujowi, był też początkowo pod silnym jego wpływem.
Nieudane małżeństwo było wielkim dramatem reżysera. Śmiertelny atak serca nastąpił dzień po otrzymaniu pozwu rozwodowego.

21 luty 1981. Wiszniewski od rana czuł się nie najlepiej. Około 14.00 zadzwonił do teścia z prośbą o załatwienie pogotowia. Karetka nadjechała niebawem. To był mroźny dzień. Trzeba było wziąć ciepłe okrycie. "Wojtek ubierał się sam, nie pozwolił sobie pomóc - mówi Tomasz Wiszniewski. - I właśnie wtedy, gdy ściągał z wieszaka płaszcz, nastąpił atak serca. Podobno zawały przed czterdziestką są najgroźniejsze".

Karetka, która stała pod domem, była wyposażona tylko w nosze. Wtedy do chorych przyjeżdżały głównie stare nysy. Trzeba było wezwać inną karetką, która byłaby przystosowana do reanimacji. Minęło kilkanaście minut. Zabiegi reanimacyjne nie przyniosły efektu. Może gdyby na miejscu od razu była ta dobra karetka, los potoczyłby się inaczej. Lub gdyby Wiszniewski nie sięgał po ciężki płaszcz z wieszaka…Chwilę później w mieszkaniu na Stołecznej stanęły zegary.

Tego samego dnia mieszkający po sąsiedzku młody reżyser Leszek Wosiewicz, nie wiedząc o niczym, wyjechał z Warszawy. Było zimno i ślisko. Miał wypadek samochodowy w Górach Świętokrzyskich. To było dachowanie. Kierowcy na szczęście nic się nie stało. Następnego dnia Wosiewicz dowiedział się o śmierci Wiszniewskiego.

Pogrzeb odbył się 27 lutego. Pochowano go na Powązkach. Na płycie nagrobnej zgodnie z jego życzeniem, jest tylko skromny napis "reżyser". Tego samego dnia telewizja polska pokazywała jego sztukę. To był właśnie "Palacz zwłok"

Wojciech Wiszniewski jest dzisiaj postacią zapomnianą. Jego pamięć kultywuje pewna część środowiska filmowego - dzięki wykładowcom w szkołach filmowych o "Szajbusie" dowiadują się młode pokolenia przyszłych reżyserów.

Porównują go z Krzysztofem Kieślowskim. Przynajmniej dwa filmy Wiszniewskiego: "Stolarz" i "Elementarz" weszły do kanonu najlepszych polskich dokumentów. Dlaczego Wiszniewski jest dziś tak słabo obecny? Przecież Andrzej Mellin zrobił o nim film, wyszło kilkanaście artykułów poświęconych jego twórczości, telewizja przypomina czasem jego dokumenty… Pewnie dlatego, że nie doczekaliśmy się jego filmów fabularnych. "Porwanie króla", nad którym pracował, byłoby ważnym dziełem dyskutującym z rzeczywistością społeczno-polityczną lat 80. "Szajbus" - jak twierdzi Tomasz Wiszniewski - mógłby jako pierwszy zrobić taki film jak "Dług" Krzysztofa Krauzego.

Wiszniewski umarł w bardzo złym momencie. Recepcji jego filmów - przynajmniej w pierwszym okresie - bardzo zaszkodziło wprowadzenie stanu wojennego. Gdyby nie przedwczesna śmierć - byłby z pewnością jednym z największych i najoryginalniejszych reżyserów naszych czasów.

Na jego grobie pojawiają się czasem niespodziewane kwiaty i świeczki od ludzi, którzy go pamiętają. W 10 rocznicę śmierci Tomasz Wiszniewski ustawił na grobowcu ogromne zdjęcie zmarłego. Podświetlone zniczami sprawiało zupełnie niezwykłe wrażenie. To było jak krzyk "on żyje!", krzyk zagłuszony obojętną krzątaniną tłumów spacerujących po Powązkach.


Niepublikowane wspomnienie Mateusza Wiszniewskiego O Ojcu

Kiedy myślę o przedwczesnej śmierci mego ojca, ogarnia mnie smutek, można powiedzieć potrójny.

Po pierwsze jako syna, który stracił ojca. Zapamiętałem jako człowieka o wielkim sercu. Szkoda, że w ostatnich latach życia rzadko bywał w domu. Bardzo dużo pracował, nie miał urlopu. Jego związek z moja matką przeżywał kryzys, którego wynikiem był rozwód, o czym dowiedziałem się zresztą po śmierci ojca. Był bardzo barwną postacią. Z pewnością kimś bardzo żywym i autentycznym. Choć, kiedy teraz o nim myślę, to wydaje mi się, że umiarkowanie, zmysł równowagi i myślenie strategiczne nie były jego mocnymi stronami. Wiem, że stał się kimś w rodzaju lidera i inspirował wiele osób w swoim środowisku. Miał olbrzymi i bardzo oryginalny potencjał twórczy, którego z różnych powodów nie był w stanie zrealizować.

I to jest mój drugi smutek. Otaczało go wielu przyjaciół i wielu wrogów. Mimo, że czasami grał, w swoich uczuciach był w gruncie rzeczy bardzo szczery i autentyczny - może dlatego nazywano go "Szajbusem." Miał w sobie coś ze średniowiecznego barda; strażnika mitów, legend danej kultury; błazna; który pokazywał całe zakłamanie i niedopowiedzenia otaczającego go świata, wreszcie romantycznego bohatera, który zostawiając rodzinę, tragicznie ginie w nierównej walce. Choć brak ojca odczułem wcześnie, jego twórczość pojąłem dopiero później, kiedy sam wiele przeżyłem i zrozumiałem. Na krótko przed śmiercią mój ojciec napisał wiersz o śmierci swojego ojca, zapalonego brydżysty, który leżąc na łożu śmierci, wyszeptał zbielałymi wargami "Leżę bez jednej". Pamiętam odbitki tego tekstu leżące na półce w mieszkaniu, w którym umarł. Stało się to w momencie, kiedy otwierała się przed nim perspektywa robienia filmów długometrażowych, jego pogrzeb odbył się w dzień premiery "Palacza zwłok". Przypadek? Z bliskiej mi perspektywy współczesnych teorii psychologicznych (K. G. Junga, Psychologii Zorientowanej na Proces czy teorii śniącego ciała, Arnolda Mindella) świat w, którym żyjemy jest jednym polem energetycznym wzajemnie przenikających się i powiązanych zjawisk oraz procesów - jak to nazywa Mindella - "śniącym ciałem". Patrząc na twórczość i śmierć mojego ojca z tej perspektywy, wydaje się, że wyrażał on wiele z aspektów tak zwanego procesu wtórnego, czyli nurtu psychiki zepchniętego do Nieświadomości. Psychiki społeczeństwa i środowiska filmowego. Zarówno jego filmy, niekonwencjonalne zachowania, zwyczaj kupowania dziwnych przedmiotów, pseudonim "szajbus" pokazują jak bardzo w swoim życiu i twórczości wyrażał to, co nie było wtedy wyrażane.

Czego nikt nie chciał, bądź nie miał odwagi wyrażać. A była to smutna prawda o zakłamaniu ówczesnego sytemu politycznego, prawda o cenie jaką płacą ci, co nie idą na kompromis z ustrojem, lub po prostu milczą. Twórczość ojca dawała bardzo wczesne sygnały o ukrytym, ale bardzo głębokim kryzysie wartości, który w całej okazałości ujawnił się dopiero po upadku systemu komunistycznego. Liczne pozornie przypadkowe zbiegi okoliczności, (Jung nazywał je synchronicznościami) towarzyszące jego śmierci wskazują, że dotykał rzeczy ważnych i głębokich, że pozostał po tym ślad. Czy jego  twórczość i przedwczesna śmierć nie wyrażały głębokich procesów zachodzących w zranionej duszy polskiego narodu? Czy to tylko on "leżał bez jednej"? Jakie tajemnice polskiej czy ogólnie ludzkiej duszy, jakie prawa rządzące społeczeństwem, kryje w sobie życie mojego ojca? Pojawia się we głębokie milczenie.

Czerwiec, 2000

[książka w posiadaniu G.G. lipiec 2006]