powrót do    strona główna     Stanisław Tadeusz Wiśniewski

REKWIZYTY autorstwa Stana Wiśniewskiego zamieszczone 

w serwisie internetowym "Świecie Nasz"

Właśnie wczoraj, tuż przed północą, przed odejściem, Joanna zadała mi to pytanie. Na pewno nie przywiązywała dużej wagi do tego zdania rzuconego w zamyśleniu, jednakże moja odpowiedź zaskoczyła ja. Odłożywszy papierosa, przechylona w mojż stronę, zmrużyła oczy (zawsze tak robiła, gdy chciała przyjrzeć się dokładnie jakiemuś przedmiotowi, który widziała po raz pierwszy, jakiejś nieznanej twarzy - była krótkowidzem, jakkolwiek nigdy nie przyznawała się do tego) i zapytała: "Jak to? Zupełnie nic? Pustka?"

Nie lubię, gdy patrzy w ten sposób; krępuje mnie to i przeszkadza. Ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę i jestem przekonany, ze to na przekór mnie (to brzmi nieprawdopodobnie, ale przecież jestem tego pewien; to jest zresztą jakaś bardzo charakterystyczna cecha jej osobowości - przeciwstawianie się faktom oczywistym, dokonanym, zaprzeczanie samej sobie), ze właśnie na przekór mnie nie zgodziła się nigdy pójść do lekarza. Pamiętam, któregoś wieczoru wracaliśmy z Fontainebleau - i jak zwykle ona prowadziła samochód. Na kilkusetmetrowym odcinku autostrada była zupełnie nieoświetlona. Trochę dalej szosa skręcała w lewo tak, że w perspektywie nie było żadnego punktu orientacyjnego, żadnego światła, na które mogłaby kierować się. Zwolniła, poprosiła, żebym zgasił radio, bo denerwuje ją ta idiotyczna muzyka. W momencie, gdy dotykałem ręką gałki, nastąpił lekki wstrząs; obydwoma kołami byliśmy na krawężniku. Nie wyłączając sprzęgła wcisnęła do końca pedał hamulca. Motor ucichł. "Boże, jakie mylne jest to światło reflektorów." Odpowiedziałem: "Tyle razy już ci mówiłem, że musisz nosić okulary." Wtenczas spostrzegłem, że płacze. Dotknąłem ustami jej włosów i jakoś strasznie niezręcznie, przekładając rękę ponad jej głową, objąłem ją. Oparła głowę o moje ramię przechyliwszy się zupełnie do tyłu. "Jaki ty jesteś idiota." Powiedziała to uśmiechając się; uśmiech był wymuszony, płakała nadal. Potem już nigdy więcej nie wracałem do tej sprawy. Udawałem, że nie zauważam jej mrużenia oczu, wzroku zdawałoby się nie dosięgającego przedmiotów.

- "Nie wierze, żebyś nie miał żadnych wspomnień. Byłbyś zbyt szczęśliwy. Albo wręcz odwrotnie…"

- "Nie wiem… Wiesz, jakieś oderwane obrazy, twarze i postacie nie umiejscowione w czasie… O, na przykład pamiętam doskonale taki obraz: zupełnie jasne niebo bez księżyca, gdzieś na krańcach czerwone jednostajnym odcieniem… Nade mną kontur budynku w kształcie litery T. To była noc, w miasteczku ogłoszono alarm lotniczy. Ludzie wyszli na podwórko nieubrani. Doskonale przypominam sobie białe plecy dozorczyni z szarą tasiemką stanika - jakiś niesamowity kontrast lub - jeśli wolisz - jasność w stosunku do barwy nieba oświetlonego rakietami. To były takie rakiety na spadochronach… Ktoś powiedział wskazując ręką na łunę: "łukaszyce się palą." Potem znów białe plecy dozorczyni, płacz jakiegoś pętaka i tutaj projekcja się urywa. To wszystko.

- Widzisz, pamiętam kilka takich obrazów - to są chyba moje jedyne wspomnienia z czasów dzieciństwa."

- "Widocznie nigdy nie zastanawiałeś się nad tym. Na pewno masz utrwalone w pamięci całe twoje dzieciństwo. Chciałabym, żebyś sobie to wszystko przypomniał. Żebyś wypełnił pustkę."

Punktualnie o dwunastej w nocy przestaje mrugać neon za moim oknem. Już kilka razy składałem skargę w policji - nigdy nie osiągnąłem tego, aby zdjęli go. Raz nawet, doprowadzony do szału, otworzyłem okno i złamałem kilka rurek drgających obojętnym, czerwonym światłem. (Bezbarwna czerwień? Nie potrafię opisać tego światła neonów - jest w nim jakaś obojętność i upór. Jakaś sprzeczność. Złamałem wtedy trzy litery: dwa N i C. W pozostałych literach światło tętniło nadal, czerwony płyn przelewał się powoli i nieprzerwanie w szklanych rurkach.

Reklamę naprawiał następnego dnia groteskowo gruby Bretończyk. Wyglądał jak brudny pająk snujący się po ścianie. Mrugnął wtedy do mnie i jakby wszystko było jasne, powiedział: "Skurwysyny, już zaczynają tłuc neony wody kolońskiej. Rewolucja, panie, musi będzie, kurwa."

Wieczorem znów włączyli neon. I z idiotyczną punktualnością (to podobno odbywa się automatycznie) gaszą go zawsze o północy.

O północy odeszła Joanna.

Zostałem sam w kompletnej pustce. Niektórzy nazywają to samotnością, to jest po prostu pustka - obszar przestrzeni i czasu pozbawiony dekoracji. Joanna, rekwizyt, który dawał mi świadomość istnienia, odjechała niebieskim samochodem w kierunku Etoile. Brak jednego rekwizytu, jednego elementu dekoracji. Zgaszony neon. Zamarła ulica. Pustka.

"…Żebyś zapełnił pustkę."

Wreszcie - dlaczego mam wzbraniać się przed wspomnieniami? Dlaczego mam kłamać, ze ich nie mam? Dlaczego...?

Mam dużo wspomnień. Pamiętam wszystko z głupią dokładnością. To nic, że nie pamiętam dat. To przecież jest najmniej ważne. A więc będę zapełniał pustkę. Uwaga: ustawiam dekorację. Uwaga: zaczynamy spektakl.

Pierwszy rekwizyt to Marysia. Zdaje mi się, nie, jestem pewien, że gdyby nie było tej dekoracji w mym istnieniu, rzeczy miałyby całkiem inną barwę: to jest czarne tło, przestrzeń bardzo odległa, w którą rzucono, zdejmując ze zgrzytającego transportera, kolejne przedmioty. Jeśli wierzyć w podświadomość, to zdarzenia - a właściwie impresje, które za chwilę opowiem - leżą na samym jej dnie, kierują całym moim ją. Bo wiem, że gdyby nie nagła śmierć Marysi, siedmioletniej dziewczynki, nigdy nie zastrzeliłbym tamtego Belga, nie zaakceptowałbym nigdy orgii z Barbara.

Zresztą dlaczego orgii? Ze narkotyzowaliśmy się? Ze pozwalałem jej na te wszystkie świństwa?

Miasteczko było niewielkie (informacja zaczerpnięta z opowiadań Babki) - mieszkaliśmy z matką, a ściślej mówiąc matka ze mną, wówczas chyba sześcioletnim dzieckiem, w domu o kształcie litery T. W tym samym domu mieszkał stary kolejarz, pamiętam go dobrze - był kaleką; dzieci z naszego podwórka nazywały go kuternoga. Kiedyś widziałem, jak siedząc na starym tapczanie, z którego wszystkimi dziurami wyłaziło siano, odpiął protezę; w pokoju rozszedł się smród potu i rozgrzanej skóry. Potem zobaczyłem czerwony, nabrzmiały kikut. Masował go długo zartretyzowanymi rękoma. W pewnej chwili zauważył moją obecność; spuścił nogawkę spodni i jakby wstydząc się swego kalectwa, powiedział: "Nie trzeba się tak przyglądać."

Pamiętam go jeszcze w innym obrazie, niosącego z parowozowni teczkę pełną węgla. Niósł ją przed sobą, na brzuchu, opierając o laskę, którą trzymał poziomo za obydwa końce.

Postać matki Marysi nie jest zanotowana wyraźnie w mojej pamięci. Jedyna scena, w której ona występuje, to gdy gotowała makaron i powiedziała do mnie: "Widzisz, u nas w domu to się tak robi. Jest takie przysłowie: co kraj, to obyczaj." W tym samym domu mieszkała jeszcze dozorczyni i dwoje ludzi, których pamiętam jako myszy. Dwie ogromne, strasznie tłuste myszy, przemieszczające się powoli, ruszające nieowłosionymi ryjkami.

W domu mieszkali jeszcze inni ludzie - nie znalem ich. O samej Marysi trudno mi właściwie coś powiedzieć. Wiem, że miała ogromne oczy i że dotykała zawsze mej twarzy siadając przy mnie na łóżku (byłem wtedy zawsze chory) mówiąc "Staś…" Nikt przedtem i nikt potem nie wymawiał w ten sposób mojego imienia.

Pamiętam, gdy chorowałem na szkarlatynę (to jest straszna choroba; jest wielka gorączka i koszmarne sny. Z tej choroby właśnie wyniosłem obraz Czarnego Psa - jednego z rekwizytów mej wyobraźni) Marysia była jedyną postacią świata zewnętrznego, którą dostrzegałem w sposób zupełnie jasny, bez zniekształceń. Wchodziła do pokoju prowadząc za ucho Czarnego Psa, siadała koło mnie i nic nie mówiąc, co najwyżej wymówiwszy tylko moje imię ("Staś…"), wyjmowała z pudełka kolorowe krążki i nawlekała je na nitkę. Powstawały długie sznury, błyszczące, spływające na podłogę, rozedrgane grą świateł. (Marysia miała iść do pierwszej komunii - matka obiecała jej strój krakowski.) Ja leżałem wtedy spokojnie, nie krzycząc, przyglądałem się przedmiotom. Lecz któregoś dnia stała się rzecz straszna: Czarny Pies pogryzł dziewczynkę, stratował ją swym ogromnym cielskiem leżącą nieprzytomnie na podłodze. Było coś orgiastycznego w jego ruchach.

Marysię wyniesiono nieprzytomną z pokoju. Matka moja tego wieczora czytała mi bajki Andersena. W nocy krzyczałem i biłem rękami metalowe pręty lóżka. Następnego dnia doktor Luty powiedział, że kryzys minął, że wyzdrowieję.

Później dowiedziałem się, że Marysia umarła. Umarła podobno na zapalenie opon mózgowych; pochowano ją gdzieś w innym mieście.

Na te obrazy położony jest inny odcień, inne sceny, zapewne późniejsze chronologicznie. Jest to obraz mieszkania dozorczyni. Mała kuchnia, w której stary Grabowski (wszystkie nazwiska na -ski oznaczają dawne szlachectwo. Zresztą teraz nie przywiązuje się do tego specjalnej wagi.) klepał młotkiem skórzane podeszwy trzewików. Kiedyś, pamiętam, naprawiał wielkie buciory z drewnianą podeszwą. Każde uderzenie młotka wywoływało suchy, nieprzyjemny hałas: dozorczyni klęła ordynarnie.

Kuchnia była czysta, tylko w kącie, gdzie pracował stary walały się okrawki skóry, kawałki mydła i, co było najokropniejsze, szewc miał zwyczaj wydmuchiwania nosa bezpośrednio na podłogę. Robił to z imponującym hałasem, niejednokrotnie przy tym kichając, co wywoływało pomruk starej: "Sto lat. Na zdrowie. Ale mógłbyś nie smarkać tyle."

Wieczorami, gdy szewc wychodził do knajpy, dozorczyni grywała ze mną w "durnia", w "sześćdziesiąt sześć"; graliśmy starymi, potłuszczonymi kartami, które za każdym razem po skończonej zabawie owijała kawałkiem gazety i chowała do szuflady. Czasami któraś z myszy przychodziła na karty - starzy rozmawiali grając, a gdy dozorczyni była w dobrym humorze, na stole przykrytym ceratą pojawiały się szklanki pełne strasznie kwaśnego porzeczkowego wina własnej roboty. Podczas takich wieczorów dowiadywałem się wielu rzeczy: że stary Sadowski powiesił się, że córka Rypiłły truła się cybalginą; bo jak się potem okazało, zgwałcił ja strażnik z gorzelni. Zresztą przypominam sobie dobrze córkę Rypiłły: przyszła do dozorczyni któregoś dnia; rozmawiały długo w pokoju; później przyszły do kuchni. Stara podała struclę makową i porzeczkowe wino; ja znalazłem się na kolanach tamtej dziewczyny. Trzymała mnie tak, że zrobiło mi się gorąco (miałem wtedy siedem lat), dostałem wypieków. Miała wielkie, ciepłe dłonie, którymi dotykała mnie w jakiś niesamowity sposób. (Te dłonie to też jakiś wspaniały rekwizyt. Joanna zapytała mnie kiedyś, dlaczego mam gorące wargi, gdy całuję jej ręce; dlaczego całuję dotykając zębami poduszki jej długich palców. Barbara natomiast mówiła, ze to jest zboczenie. Że muszę mieć jakiś straszny kompleks.)

Drugą część mieszkania, rzadko dla mnie dostępną, stanowiły dwa pokoje - jadalnia i sypialnia. W obydwu podłoga była zawsze błyszcząca, chodziło się ślizgając na prostokątnych kawałkach flaneli. W pierwszym pokoju stała kozetka obwieszona białymi serwetkami, stół, i na wysokich, wiotkich etażerkach ogromne donice z kwiatami. Było tam także mnóstwo porcelanowych przedmiotów, kilka kryształów i kilimy na ścianach. Każda rzecz miała swoje miejsce.

Niezmienne, nietykalne dekoracje.

Natomiast drugi pokój miał swoją tajemnicę. Odkryłem ją kiedyś bawiąc się z dozorczynią i starym szewcem (był wtedy kompletnie pijany) w chowanego. Weszliśmy wszyscy troje pod łóżko. Starzy zaczęli w pewnym momencie chichotać i razem weszli na tapczan. Ja zostałem pod łóżkiem i w rogu, w samym kącie zobaczyłem ogromnego pająka. Miał czarny krzyż na grzbiecie i wiotkimi odnóżami był przyczepiony do ażurowej pajęczyny. Zahipnotyzował mnie jego ogromny tułów, ciężki odwłok oparty o sam środek sieci. Z początku nieruchomy, później zbudzony moim gorącym oddechem począł szybkimi drgnięciami przesuwać się ku ścianie i zniknął gdzieś za kilimem. Kilka razy jeszcze wracałem do tego pokoju, żeby przyglądać się owadowi. Raz nawet drżąc z obrzydzenia i strachu oplułem go, gdy spoczywał bez ruchu w centrum pajęczyny; drgnął, lecz nie mógł się posuwać po niciach. Mokry, stał się ciężki i bezwładny. Wykonał wtedy jeden ruch, który mnie przeraził; oderwał jedno z odnóży zawsze przylepionych do sieci i wyciągnął w przestrzeń, zdawało mi się - w moim kierunku. Krzyknąłem, konwulsyjnym ruchem wysunąłem się spod łóżka i łkając spazmatycznie wybiegłem z mieszkania.

Stary szewc umarł na anginę pectoris w przededniu mego wyjazdu do ciotki.

Tu zaczyna się druga scena, następuje totalna zmiana dekoracji; pojawia się postać mojej ciotki. Była ona wyznawczynią nowej religii, która przywędrowała z Ameryki. Raz zabrała mnie ze sobą na obrzęd czytania Biblii. Pamiętam wielką salę przypominającą widownię teatru, tyle że zamiast sceny zobaczyłem podium, rodzaj ambony z ciemnego drzewa, ozdobionej drewnianym krzyżem. Słuchacze zajmowali miejsca głośno rozmawiając, my usiedliśmy w ostatnich rzędach. Jakiś starszy pan pogładził mnie po głowie mówiąc: "Myśmy wszyscy bracia w jednym Bogu." Potem nagle zapadła cisza; zgaszono duży żyrandol, na ambonę wszedł człowiek w czarnym obcisłym ubraniu. Położył na pulpicie Biblię, która przyniósł ze sobą, i zaczął czytać. Wymawiał słowa, zdania, których nie rozumiałem. Patrzyłem na ciotkę: w miarę, jak narastał głos narratora, jej twarz zmieniała się. Oczy nieruchomiały, stawały się bezbarwne, źrenice rozbiegały się, twarz zwarła się w jakimś strasznym skurczu, między rozchylonymi wargami dostrzegłem złote zęby. W chwilę potem nastąpił spazm - krzyk poprzedzony długim rzężeniem. Spojrzałem na mężczyznę siedzącego z lewej strony - był blady, głowa odrzucona do tyłu, zdawałoby się - wcale nie oddychał.

Zapanował moment ogólnej ekstazy. Lektor uniósłszy wysoko ręce powtarzał monotonnym głosem jakieś jedno zdanie. Wtedy rozpłakałem się. Ktoś wyprowadził mnie z sali.

W domu, przez kilka dni ciotka nie przemówiła do mnie jednym słowem.

Pamiętam ją jeszcze w innym obrazie. Ciotka była kuśnierką, pracowała razem z inną kobietą, nałogową alkoholiczką. Gdy w południe wracałem ze szkoły, zastawałem pomocnicę pochyloną nad rozpiętym na brudnej podłodze futrem (one nazywały je błamem). W kilka godzin później, wieczorem, siadała z moją ciotką przy stole, trzymając między kolanami flaszkę wódki: czuć było w pokoju alkoholem i niewyprawionymi skórami. Kłóciły się wtedy zawzięcie dyskutując fragmenty Pisma Świętego.

Z tego samego okresu, gdzieś w zakamarkach mojej pamięci zachowało się słowo "mirabelki" - słowo rekwizyt. Był jeszcze syn ciotki - czternastoletni chłopak, homoseksualista, który znęcał się nade mną, zmuszał do ohydnych zabaw w ciemnym ogrodzie. Był także Cyprjan, syn tramwajarza, ten, który podarował mi cudowną maszynkę do dziurkowania biletów. Przypominam sobie tez Elżbietę, dziewczynę po chorobie Heine-Medina, z którą mieszkałem przez pewien czas w jednym pokoju….

Potem znów zmiana dekoracji: wyjazd do Warszawy.

Znów tysiące rekwizytów. Znów istnienie, egzystencja w funkcji dekoracji, w funkcji przedmiotów i ich barwy.

Teraz czekam na Joanne; ma przyjechać błękitnym samochodem o szóstej piętnaście. Dokładnie o tej godzinie zapali się neon.

Usiądłem na balustradzie okna, tak, aby widzieć miejsce, gdzie ulica zbiega się w jeden punkt. Tam pojawią się za kilka minut dwa białe punkty, będą rosnąć, oddalać się jednostajnym ruchem od siebie; potem snop światła uderzy mnie w twarz, ustanie hałas motoru, hałas, który zauważę tylko jako kontrast z powracającą nagle ciszą.

Odrywa mnie na chwilę od obserwacji scena rozgrywająca się pod moim oknem.

Mieszkam na pierwszym piętrze; widzę nieraz jak ludzie zatrzymują się w mroku, rozglądają się, patrzą wzdłuż ulicy i upojeni pustka (pozorna pustką - ja przecież stoję w oknie i przyglądam się im) wykonują różne ruchy, przeprowadzają rozmowy, które w ich pojęciu winny pozostać nieznane nikomu. Tym razem dwoje ludzi zatrzymało się pod moim domem. Z góry widziałem tylko ich głowy i ramiona. Kobieta trzymała na smyczy małego rudego pieska. Przez długą chwilę ludzie szeptali ze sobą; mężczyzna nagle się pochylił i wsunął coś jamnikowi do pyska. Pies przełknął łapczywie i podniósłszy łeb patrzył im w oczy, czekając na następne kąski. Wtedy mężczyzna odpiął smycz i wraz ze swa towarzyszką cofnął się nieco do tyłu. Pies został sam na krawędzi chodnika. Przez kilkanaście sekund był nieruchomy, potem, cicho skomląc zaczął wykonywać jakieś nieskoordynowane ruchy. Miotał się przysiadłszy na tylnych łapach, chwilami biegł, wracając zawsze w to samo miejsce. Skomlenie przeszło w skowyt przerywany krótkimi szczęknięciami - rudy przedmiot znieruchomiał, zastygł w przejmującym jęku, później wykonawszy kilka gwałtownych skoków przewrócił się na grzbiet, nagle cichy i bezwładny. Tamci dwoje przyglądali się jeszcze przez chwilę, potem mężczyzna wyjął z kieszeni gazetę, rozłożył wielką płachtę i owinąwszy w nią trupa, wsunął pakunek pod pachę.

Widziałem ich jeszcze, gdy wsiadali do stojącego kilkanaście metrów dalej starego samochodu.

Wehikuł, w którym znajdowała się para ludzka i zdechłe zwierze oddalił się nieprzyjemnie zgrzytając.